Marketingowiec sprzeda klientowi wszystko, czego ten sobie zażyczy. A przynajmniej to, czego oczekuje. Reklamy produktów w dużym stopniu pokazują to, co w danym czasie i danym społeczeństwie jest modne lub ważne. A do zdrowia przywiązujemy dużą uwagę. Tu dochodzimy do cudownych recept. Kiedy swego czasu nauka i technika były modne (i święciły swoje sukcesy), towary i lekarstwa reklamowane były jako najnowsze, nowoczesne, amerykańskie itd. Kiedy w modzie science ustąpiło fantazy, odnotowaliśmy powrót do „natury” i starodawnych przepisów, czasem egzotycznych, czasem miejscowych. Pojawiły się więc produkty „babuni”, „dziadunia” (symbolicznie nawiązuje do czegoś ludowego i starego), dawne receptury, „bez chemii” itd.
Kwintesencją marketingowca jest pewna góralka, która gdy usłyszała, że Szymborska dostała Nobla odrzekła „Aaa, na nobla to najlepsze świstacze sadło”. Nasz klient nasz pan a od dawna wiadomo, że cudowne lekarstwa dobre są na wszystko.
Kiedy ukazało się dużo informacji o zawałach, chorobach wieńcowych i przyczynach je wywołujących, w tym enigmatyczne dane o cholesterolu, pojawiły się produkty bez cholesterolu i usuwające cholesterol. Pośród informacji prawdziwych były i informacje mocno podkoloryzowane. Bezcholesterolowe na etykiecie były także produkty z zasady nie zawierające cholesterolu (np. oleje roślinne). Każdemu to, czego potrzebuje. Pojawiła się moda na wędliny drobiowe (jako zdrowsze), to i można było znaleźć żeberka kurze lub żeberka drobiowe (nie pamiętam dokładnie nazwy). Coś dla smakoszy uwielbiających żeberka… ale żeby czuli się bardziej zdrowo to mogą kupić przecież żeberka drobiowe, czyli zdrowsze niż te tradycyjne, wieprzowe (dla jasności dodam, że o żadne żeberka z drobiu nie chodziło). Wystarczy tylko dobrze nazwać towar i już lepiej się sprzedaje? Ignorancja kupujących i spryt marketingowców.
Ostatnio modne jest GMO a w zasadzie produkty bez GMO. Szczytem jest chyba sól kamienna z dopiskiem na etykiecie „bez GMO” (towar zagraniczny, widziałem gdzieś w internecie). Ale i my dzielnie walczymy na tej niwie. Poza wieloma sytuacjami, gdzie taka informacja jest sensowna, są i liczne, gdzie napis „bez GMO” jest przykładem cwanego marketingu nakierowanego na głupotę kupujących. Nasz klient nasz pan?
Wcześniej pisałem o serku bez GMO (Serek wolny od GMO – rzecz o informacji zbędnej i bałamutnej). Kilka dni temu moją uwagę wzbudziło piwo „bez GMO”. Samo piwo mocno mnie zaciekawiło. Żołędziowe – pomyślałem, że może jako goryczki użyto żołędzi zamiast chmielu (na Warmii swego czasu odtworzono piwo lawendowe, które kiedyś warzono z braku chmielu). W jakimś stopniu może nawiązuje to do dawnych prób kulinarnego wykorzystywania dębowych żołędzi. Nasi przodkowie jedli żołędzie w czasach głodu. Nigdy jednak dębów ludzie nie poddali skutecznym zabiegom hodowlanym by wyselekcjonować odmiany bez dużej ilości substancji gorzkich. Żołędzie nie weszły do naszego menu, choć teoretycznie mogły. Piwo nie było rewelacyjne, ale potraktowałem jako sympatyczną ciekawostkę i odskocznię od ujednoliconych smaków dużych kompanii piwowarskich. Małe browary wzbudzają moją ciekawość i sympatię, raz że są lokalne, dwa że są mocno zróżnicowane smakowo (ich produkty, a nie same browary).
Czar sympatii prysł, gdy obejrzałem etykietkę (był jednak chmiel, więc nie wiem po co dodawano żołędzi). Z przodu była obszerna informacja o powrocie do tradycji i kilkuletnich staraniach przywrócenia starej receptury (czy aby na pewno jest to stara receptura? Bo może to po prostu współczesne eksperymenty? Eksperymentować warto, tylko po co udawać, że to jakieś odtwarzanie tradycji?). Ale z tyłu znalazłem godny pochwały dokładny skład co do słodu, żołędzi, chmielu i drożdży. Zaniepokoił mnie dopisek „bez GMO”. Odnosił się do drożdży. Co ma GMO do piwa? I dlaczego ma być niby bez GMO? Teoretycznie jakieś organizmy modyfikowane genetycznie mogły by być wykorzystywane do produkcji. Ale w czym to miałoby upośledzać produkt? Współczesny zabobon „szkodliwego” GMO?
Zaletą etykiet jest to, że podają zawartość produktu. Można się dowiedzieć dużo o produkcie. I można być świadomym konsumentem: wiedzieć co się je i wiedzieć jaki potencjalnie wpływ wywiera się na biosferę (efekt cieplarniany, zrównoważona gospodarka, uczciwa płaca itd.). Tyle, że ten dopisek „bez GMO” wydał mi się bałamutny i nic nie wnoszący. Ot taka moda i odczynianie uroków (browar stracił w moich oczach, bo traktuje klienta jak niedouczonego idiotę).
Skoro jest informacja o drożdżach, to łatwo było sprawdzić co to za jedne: Drożdże US-05 „Drożdże suche, górnej fermentacji. Wyselekcjonowane w Stanach Zjednoczonych. Nadają piwu lekki i orzeźwiający smak. Polecane do piw w stylu amerykańskim”. Teoretycznie mogą być organizmy modyfikowane genetycznie i wykorzystywane w fermentacji. Ale przecież proces hodowli i udomawiania roślin i zwierząt przez tysiąclecia aktywności ludzkości polegał na modyfikowaniu genetycznym i selekcjonowaniu nowych, lepszych odmian i ras. W czym metody biotechnologiczne miałyby być gorsze lub mniej „naturalne”?
Wróćmy jeszcze do opisu użytych drożdży, o których znalazłem więcej informacji: „Drożdże (Saccharomyces cerevisiae), Czynnik rehydratacyjny (emulgator) E491 (…), Ilość żywych komórek: > 6 x 109 / gram, bakterie ogółem*: < 5 / ml, bakterie kwasu octowego *: < 1 / ml, Lactobacillus*: < 1 / ml, Pediococcus*: < 1 / ml, dzikie drożdże inne niż Saccharomyces*:< 1 / ml, patogenne mikroorganizmy: zgodnie z regulacjami” Źródło: https://www.piwo.org/forums/topic/954-fermentis-safale-us-05/
Wyszukałem także informacji o producencie tych drożdży piwowarskich „Założona w 1853 r. przez Louisa Lesaffre w Marcq-en-Baroeul, Północna Francja, Grupa Lesaffre jest obecnie światowym liderem w produkcji drożdży oraz ekstraktu drożdżowego. Aktywność Grupy koncentruje się na rynku piekarskim. Grupa rozwinęła szeroką gamę produktów związanych z przemysłem fermentacyjnym: drożdże, zakwasy i pochodne takie jak polepszacze do pieczywa. (…).Louis Lesaffre (1802-1869), współczesny Pasteur’owi, założyciel Grupy, która nadal istnieje pod jego nazwiskiem, szybko zainteresował się tymi nowymi odkryciami. Uzyskawszy rozległe doświadczenie w zakresie fermentacji ziarna, założył fabrykę świeżych drożdży we Francji. Był jednym z pionierów przemysłu drożdżowego, wraz z Baronem Max de Springer i aktywnie przyczynił się do rozwoju rzemiosła piekarskiego. Drożdże stały się podstawą do dalszego rozwoju firmy oraz dywersyfikacji rodzinnego biznesu. Przez pokolenia, firma Lesaffre stopniowo rozwijała się, by w końcu stać się główną Grupą w biznesie specjalizującą się w biotechnologii.” http://www.lesaffre.pl/firma/lesaffre-na-swiecie
Po co ten dopisek „bez GMO”, skoro podano nazwę szczepu, co umożliwia nie tylko odszukanie producenta ale i dokładnej charakterystyki mikrobiologicznej? Dla zaznaczenia, że to piwo jest „eko-koszerne”? Ale przecież brakuje informacji znacznie istotniejszych.
W dyskusji facebookowej o wspomnianym piwie ktoś mi zwrócił uwagę, że „Informacja na etykiecie, że dany surowiec jest bez GMO, jest wymogiem prawnym w produktach z certyfikatem EKO o ile nie istnieje na rynku dany surowiec w jakości EKO.” Tyle tylko, że na etykiecie nie było żadnych znaków z certyfikatami „eko” (słowo wytrych, więc to konkretne certyfikaty mają znaczenie). Może chodzi o certyfikat żywności ekologicznej ? Owszem wymogiem europejskiego certyfikatu żywności ekologicznej jest to, że do produkcji takiej żywności nie wykorzystuje się organizmów GMO. Ale ważne jest spełnienie także innych warunków, w tym „Specjalnie traktowane są też rośliny oraz gleba, w której rosną. Przede wszystkim ograniczone jest stosowanie nawozów i środków użyźniających glebę.” I to ma sens, bo sporo różnych np. chemioterapeutyków dostaje się z gleby do roślin, nie wspominając o chemicznych środkach ochrony roślin. I co mi z bałamutnej informacji, że drożdże bez GMO (jakby w jakiś sposób GMO mogło szkodzić zdrowiu), jeśli nie wiem nic o zbożach i o chmielu, jak były uprawiane i czy nie zawierały różnych chemioterapeutyków, pestycydów czy innych substancji, których tak nie powinno być?
Dla gawiedzi jest „bez GMO”, a to co naprawdę ważne, jest zatajone lub nieznane. Znacznie ważniejsza byłaby dla konsumenta informacja czy roślinny (zboża i chmiel) pochodzą z upraw biodynamicznych oraz czy badane były pod kątem ewentualnej zawartości chemioterapeutyków lub innych zanieczyszczeń cywilizacyjnych a niepożądanych.
Nawiązując do starej gaździny to można powiedzieć, że na GMO to najlepsze jest świstacze sadło. Najlepiej syntetyczne bo świstaków żal.