O malowaniu kamieni w szkole

malowanie_kamieni_szczytno_2Szkoła to nie tylko miejsce nauki w klasie, to także lokalne centrum społeczno-kulturalne. Zwłaszcza w małych miejscowościach i na wsiach. Dla szkoły nie ma tam za wielu alternatyw. Likwidowanie małych szkól z powodów ekonomicznych (bo niby taniej jest dowozić dzieciaki) to marnowanie potencjału miejsca. Edukacja to nie filantropia lecz inwestycja. To także edukacja ustawiczna i pozaformalna, mimo że na te formy działalności nie ma dotacji „na ucznia”.

W sobotę 16 kwietnia gościłem w Szkole Podstawowej nr 2 w Szczytnie. Malowaliśmy kamienie. Przyszło ponad 60 osób. Ciasta upiekły mamy i nauczycielki. Zaskoczony byłem dużą frekwencją. Najwyraźniej ludzie chcą się ze sobą spotykać i robić coś razem.

Drugim zaskoczeniem była otwartość, z jaką do malowania włączali się rodzice. Bo dzieci, wiadomo są z natury bardziej otwarte i bezkrytyczne. Malowaliśmy przyrodę lokalną tak jak widzą ją dzieci i pozwalają nam nasze umiejętności. A pomalowane kamienie będą prezentami dla gości, którzy odwiedzą szkołę z okazji 70. jubileuszu istnienia.

W podtekście spotkania i malowania była lokalność i ograniczenie zbędnej konsumpcji. Rękodzieło, zamiast jednorazowych pamiątek przywożonych z daleka, robionych fabrycznie (czasem z wykorzystaniem dzieci lub na wpół niewolniczej pracy). Niepowtarzalne, unikalne, z głębokim podtekstem. Kamienie tej ziemi z zaklętymi pasjami i emocjami ludzi stąd. Zamiast jednorazowej konsumpcji bycie wspólnotowe ze sobą. Bo przecież i dorośli chcą przychodzić… do szkoły. (zobacz więcej zdjęć)

W tracie kuluarowych rozmów narodziły się i inne pomysły. Żeby tak zrobić plener wakacyjny i pomalować duże kamienie nad jeziorem. Raz, że zabawa dla młodych, dwa pamiątka na długo. Uzupełnienie do Pofajdoków. Dużo większe przedsięwzięcie, wymagające wsparcia samorządowego. Ale może się uda, jeśli zapał nie zniknie. Bo wiele osób zaskoczonych było tym, że wspólne malowanie, spotkanie i dyskutowanie o wszystkim i o niczym może być tak przyjemne. Na powrót odkrywamy zapomniany urok podwórka.

Prędzej czy później ten pomysł uda się zrealizować. Nie teraz, to później, nie w Szczytnie to w innym miejscu. Malowane warmińskie kamienie żyją swoim życiem. Na przykład już 1. maja br. razem z dachówkami zagoszczą w olsztyneckim Skansenie (już teraz zapraszam) na festynie „sztuka nie tylko ludowa”. A potem to kto wie gdzie i kiedy połączą ludzi. Tak jak wspólna praca z darciem pierza, międleniem lnu czy łuskaniem fasoli. Ludzie to istoty społeczne, lubią być ze sobą razem. Wspólnotowo i solidarnie.

W szkole spotykać się mogą nie tylko uczniowie na lekcjach w klasie. Szkoła może łączyć poprzez edukację pozafromalną i ustawiczną. Bądźmy jak dzieci, ciekawi świata i otwarci na coś nowego. I bądźmy otwarci na nowe funkcje edukacyjne szkoły.

I mała dygresja. Powszechny jest pogląd, że nauczyciele mają dużo wolnego (że pracują tylko 18 h w tygodniu). To pozory, nauczyciele dużo pracują, miniona sobota była tego przykładem. Czas pracy to nie tylko lekcje, to przygotowanie, sprawdzanie prac uczniowskich, działania pozalekcyjne. I najczęściej… dokładanie z własnej kieszeni. Nauczyciel to chyba jedyny zawód, w którym „okrada się” własny dom i wynosi do pracy. Kiedy wreszcie szkoły zostaną należycie dofinansowane? Tak, aby nauczyciel mógł pracować np. 40 h tygodniowo i nie przynosić pracy do domu, nie wykorzystywać własnego sprzętu do uzupełniania dzienników elektronicznych, sprawdzania prac, przygotowania pomocy. By mógł to normalnie zrobić w szkole….

Malowane butelki w planetarium

12967438_10208087560500152_2429253360683386516_oMoje malowane butelki – a ostatnio także malowane kamienie – trafiają w różne miejsca. Podarowane różnym dobrym ludziom powędrowały już w rozmaite zakątki świata. Ostatnio przekazałem dwie butelki na Wentę Dobroczynną, z której całkowity dochód przekazany zostanie na remont Kaplicy w Bukwałdzie. Wenta odbędzie się w piątek, 8. kwietnia (Gminny Ośrodek Kultury w Dywitach, początek o godz. 18.00. W tym samy czasie rozpocznie się wernisaż w olsztyńskim Planetarium. Na wystawie w Planetarium znajda się i moje prace: kilka butelek i dwa kamienie. Wystawa zatytułowana jest „Pracownicy Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego – ich artystyczne wizje i dokonania. Nauka ze sztuką mocno się łącza. Obie poszukują piękna. A wielu naukowców aktywnie choć amatorsko tworzy dla odprężenia, wyciszenia itd.

Artystyczna Rezerwa Twórcza (A*R*T) powstała w roku 2011 z inicjatywy nieprofesjonalnych artystów- pracowników Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Do roku 2016 członkowie grupy zorganizowali 9 wystaw w galeriach wystawienniczych Biblioteki Głównej UWM, w klubie Baccalarium oraz w Starej Kotłowni. Grupę tworzą emeryci oraz pracownicy uczelni (innych wydziałów niż Wydział Sztuki). W ciągu pięciu lat prace swoje wystawiało łącznie około 60 członków. Na najbliższym wernisażu znajdą się prace 33 osób.

Gdyby ktoś chciał zobaczyć, to zapraszam w piątek 8. kwietnia na godzinę 18.00 (więcej o wernisażu). Wystawa trwać będzie do 15. kwietnia. A w dniu 16 kwietnia zapraszam do Szczytna, na malowanie kamieni. W ramach 70. jubileuszu szkoły podstawowej (czytaj więcej).

Edukacyjne malowanie w Szczytnie. Warmińskie kamienie na mazurskiej ziemi.

12899569_1545528795747445_1978482427_oWiedzy nie widać. Kamieni polnych także. Leżą i zawadzają. Najczęściej się ich nie dostrzega. Chyba, że dom wybudować trzeba albo drogę brukiem wyłożyć. Wtedy są ważnym budulcem.  Podobnie jest z wiedzą i wykształceniem, na co dzień nie dostrzegamy, ale gdy chcemy coś zbudować, wtedy wiedza staje się niezbędna. Wiedzy nie widać ale skutki jej używania to jak najbardziej.

Po co malować? By nadać kamieniom nową wartość. By zwrócić uwagę. Warmińskie kamienie na mazurskiej ziemi. Kamienie edukacyjne, przywołujące wspomnienia z historii i opowiadające o lokalnej przyrodzie (bioróżnorodności).

W dniu 16 kwietnia 2016 r.  Szkoła Podstawowa z Oddziałami Integracyjnymi nr 2 im. Wojciecha Kętrzyńskiego (ul. Kętrzyńskiego 6)  w  Szczytnie, zaprasza już od godz. 10.00 na malowanie kamieni. Przyjdą rodzice, dzieci i kto tylko jeszcze chce. Pomalujemy ponad 150 małych kamieni – by świat był piękniejszy, ozdabiając lokalną bioróżnorodnością, mazurskimi chwastami, owadami, i wszystkim, co się w naszej przyrodzie da zobaczyć.

Pomalowane kamienie zostaną podarowane w prezencie gościom uroczystości, którzy tydzień później przyjadą na obchody 70.lecia szkoły.  Zabiorą ze sobą, wspomnienia i kamienie, z wartością dodaną. Niby takie same, a jedna odmienione. Tak jak absolwenci opuszczający mury szkoły. Widzimy, że urośli. Ale tego, co w środku (wiedza) nie widać.

12921050_1545541472412844_485876599_nPomysł z malowanymi warmińskimi kamieniami narodził się na plenerze w Tumianach w 2014 roku. Teraz wędruję po świecie. W połowie kwietnia zawędruje do Szczytna. Później napiszę o ludziach, którzy malowali. Utrwalą w kamieniach swoje przyrodnicze historie. 

Opowiadać o świecie nie tylko przyrodniczym  można na różne sposoby. Poprzez wzniosłe słowa lub przez zwykłe, wspólne prace, w których mówi się milczeniem. I bycie ze sobą razem. Tak jak kiedyś przy darciu pierza, łuskaniu fasoli lub pracy w polu. Wygłaszam wykłady z komputerem i rzutnikiem multimedialnym. Nowoczesny sprzęt. Piszę publikacje, na konferencjach naukowych wygłaszam referaty, wystawiam postery naukowe, prowadzę dyskusje kuluarowe oraz internetowe. Ale czasem maluję…. pod słońcem prowincji, w cieniu lipy, dębu lub kasztanowca, na trawniku. Albo w Szczytnie na szkolnym podwórku. Maluję butelki, wyrzucone, nikomu już nie potrzebne. Przywracam im sens i znaczenie. Bez wykwintnie uczonych słów. Teraz przyszła pora na kamienie, bo one na tej ziemi już długo leżą. Są napływowe, tak jak my wszyscy. Przybyły z lodowcem ze Skandynawii. Albo przyjechały ciężarówką na budowę z górskich kamieniołomów. Są i leżą.

Każdy człowiek potrzebuje choć odrobiny filozofii i odrobiny sztuki. Bo potrzebuje sensu i piękna. Każdy człowiek jest twórcą, nawet lepiąc pierogi czy sprzątając mieszkanie. W tym drugim niczego nie wytwarza, utrzymuje jedynie stan. Stan estetyki, porządku i piękna. Przywraca to, czego potrzebujemy. Sensem takiej pracy nie jest więc wzrost, produkcja, PKB ani nawet konsumpcja.

12922050_1545540719079586_1018194415_oMalowałem już kamienie i na Festiwalu Filozofii w Olsztynie, i na konferencji naukowej z hydrobiologami. Malowałem na trawniku w parku, na rynku w cittaslow i w plenerze. Teraz zapraszam do malowania w szkole. Malowałem także w Noc Biologów.

Aby uczestniczyć w kulturze nie trzeba kończyć studiów, zdobywać przeróżnych fakultetów i renomowanych dyplomów. Wystarczy odwaga. Może trudno to od razu dostrzec, ale dla mnie malowanie kamieni z ludźmi na podwórku lub na wsi to budowanie tożsamości kulturowej regionu, w oparciu o aktywność społeczną w środowiskach lokalnych oraz w nawiązaniu do globalnych zjawisk kultury, takich jak rozwój slow life czy cittaslow – lokalnej kultury czasu wolnego.

 

(fot. Barbara Łada, malowane kamienie także jej autorstwa)

 Czytaj także:

Polskie ślimaki co polskimi wcale nie są

polskie_slimakiSłowa „polski, narodowy, patriotyzm” są ostatnio często używane , w powiązaniu z nadawaniem im wartości pozytywnych. „Polskość” ma uzasadniać sens działań i usprawiedliwiać wszelkie poczynania. Na przykład mają być media repolonizowane (cokolwiek miałoby to znaczyć). No cóż, często (jeśli nie najczęściej) są to frazesy, za którymi kryje się ignorancja i głupota. Słowo wytrych, które ma nas skłaniać do akceptacji wszelkich działań. Dla ilustracji swojej myśli posłużę się przykładem … przyrodniczym. Analogia daleka, ale wnikliwy umysł szybko zrozumie sens przekazu.

Kilka dni temu w sklepie spotkałem ciekawy produkt, opatrzony kartką „polskie ślimaki”. Pomyślałem, że chodzi o ślimaka winniczka (Helix pomatia). Ucieszyłem się, że to produkt lokalny i produkowany z „tutejszych” ślimaków. Przyjrzałem się opisowi i od razu zwróciła moją uwagę błędnie zapisana nazwa gatunkowa: „helix aspersa”. Już wielokrotnie pisałem o błędach w nazwała naukowych (łacińskich). Pierwszy człon nazwy (rodzajowy) powinien rozpoczynać się wielką literą, a cała nazwa powinna być napisana kursywą: Helix aspersa (mała ale jakże istotna różnica). Pamiętałem, że w Polsce żyją dwa gatunki z rodzaju Helix. Ale ten drugi jest pod ochroną i żyje na południu Polski. Więc po powrocie do domu zacząłem poszukiwania.

W Polsce występują dwa gatunki ślimaków, które wykorzystywane były (i są) w celach kulinarnych: powszechnie znany ślimak winniczek Helix pomatia i mniej znamy ślimak żółtawy Helix lutescens. Zatem co to za gatunek ten Helix aspersa? Z całą pewnością nie jest polski. A przynajmniej do tej pory nie był. W przyrodzie jednak zmiany zachodzą bardzo szybko….

Jak niezwłocznie w internecie wyszukałem, jest to ślimak hodowlany, pochodzący z północnej Afryki. Zatem jego „polskość” najpewniej sprowadza się do hodowania w Polsce. Produktem lokalnym zapewne więc jest. Ale to w pełni imigrant – że posłużę się takim społecznym porównaniem (jakże współczesnym). Co więcej, nosi on obecnie naukową inną nazwę, Cornu aspersum (O. F. Müller, 1774) synonim Helix aspersa Müller, 1774. Co oznacza ta nazwa? Pierwsze dwa wyrazy to nazwa gatunkowa ślimaka, w nawiasie znajduje się nazwisko badacza, który opisał ten gatunek, i rok w którym praca się ukazała. A w nawiasie, by zaznaczyć, że nazwa rodzajowa uległa zmianie w wyniku naukowej rewizji. Stało się to w 1988 roku (w wyniku rewizji i uznania, że gatunek powinien być umieszczony w innym rodzaju, ze względu na znalezione różnice). Starsza nazwa jest od tego momentu synonimem (proszę zwrócić uwagę, że nazwisko nie jest ujęte w nawiasie). Język naukowy jest bardzo precyzyjny. Dlatego nazw gatunkowych nie można zapisywać dowolnie, wszystko ma swoje znaczenie i pozwala bezbłędnie zidentyfikować gatunek biologiczny. Minimum zapisu maksimum treści. Przy zachowaniu precyzji.

Błędnie zapisana nazwa na puszcze nieco razi, ale pozwala na identyfikację gatunku ślimaka. Jego polskość – tak podkreślana w sklepie – jest problematyczna i myląca. Ale zapewne obecnie bardzo słuszna ideowo i łatwiej sprzedać. Takie czasy, takie czasy….

Gdy szukałem informacji o tym afrykańskim ślimaku – antropochorycznym, gdyż rozprzestrzeniany jest przez człowieka (tak samo jak nasz rodzimy winniczek, który na Warmię i Mazury dotarł w średniowieczu wraz z zakonnikami), dotarłem do takiej informacji w internecie (i aż mi włosy stanęły dęba z wrażania):. „Ślimak hodowlany Helix Aspersa Maxima pochodzi z rodziny Helicidae. Znany jest jako Ślimak afrykański, duży szary, gros gris. Został sprowadzony do Francji z Afryki Północnej. Tempo jego wzrostu jest szybsze niż w przypadku ślimaka Helix aspersa muller oraz Helix Pomatia (winniczek), co wpływa na decyzję, który z tych gatunków hodować. Dodatkowym aspektem jest fakt, że winniczki są w Polsce pod ochrona i mogą być pozyskiwane ze środowiska naturalnego tylko przez jeden miesiąc w roku. Odmiana Helix Maxima potrzebuje jednego sezonu tj. od wiosny do jesieni, by uzyskać odpowiednią.”

Istne pomieszanie z poplątaniem. Trudno powiedzieć co to jest „Helix Aspersa Maxima” czy to podgatunek Helix aspersa maxima czy też „Maxima” to odmiana hodowlana tego ślimaka. „Helix Pomatia” powinien być zapisany jako Helix pomatia. A „Helix aspersa muller” to błędnie zapisana nazwa, gdzie nazwisko badacza zostało zapisane małą literą. Naukowa ignorancja. Ponadto w języku polskim nazwy gatunków zapisujemy małą literą, a więc nie „Ślimak afrykański” tylko ślimak afrykański.

Ignorancja w wiedzy przyrodniczej jak i w sprawach społecznych wygląda równie karykaturalnie. Nadużywanie słowa „polski” (z odmianami „narodowy”) powinno budzić w nas czujność: jakie to oszustwo ktoś nam chce wcisnąć.

Aby dowiedzieć się więcej o tym ślimaku polecam encyklopedyczne hasło na angielskojęzycznej Wikipedii (w polskiej jeszcze nie ma). Gatunek obecnie kosmopolityczny i w jakimś sensie „udomowiony”. Można powiedzieć, że to dawny imigrant z Afryki, który dość dawno zadomowił się w Hiszpanii i Francji. A obecnie jest „polski”. Nie wiem jak smakuje, ale nie omieszkam sprawdzić. Dla smaku nie ma znaczenia, czy opatrzony zostanie etykietką „polski”, lecz jak został przyrządzony. Natomiast jego „afrykańskość” nie umniejsza lokalności, jeśli u nas był hodowany.

Barczewo – towarzystwa naukowe w cittaslow

kawiarnia_barczewoNieustannie zaskakuje mnie bogactwo potencjału ludzkiego na prowincji. Inauguracja kawiarni naukowej w Barczewie była kolejnym tego przykładem. Ludzie wykształcenie nie usiedzą w miejscu ani przed telewizorem. Ciągle coś tworzą i chcą się spotykać by o świecie opowiadać. Gdy zaproponowałem uruchomienie kawiarni naukowej w Barczewie, myślałem że zawsze będą musieli przyjeżdżać ludzie z Olsztyna. Owszem, będą, ale tylko czasami. Bo okazuje się, że poszukujących ludzi wszędzie jest dużo. Zakładają nie tylko uniwersytety trzeciego wieku (tych w naszym regionie jest chyba już 30), ale zbierają wspomnienia, dokumenty, spisują, gromadzą.

Po pierwszym spotkaniu i zaistniałej tam dyskusji odnoszę wrażenie, że niebawem może powstać lokalne Barczewskie Towarzystwo Naukowe. Jest potencjał, jest ciekawość świata i chęć opowiadania o swoich odkryciach innym. I to nie tylko w zakresie historii. Inauguracja kawiarni naukowej w Barczewie w Tygodniu Otwartej Nauki miała charakter wymowny i symboliczny. W moim odczuciu stała się est swoistym manifestem, przesłaniem łączenia nauki akademickiej z lokalnymi pasjonatami wiedzy. Jest wskazaniem na transfer innowacyjności z uniwersytetu na najdalsza prowincję. Jest wzajemnym i ubogacającym dialogiem. W jakimś sensie jest wyrazem trzeciej rewolucji technologicznej, odznaczającej się rozproszeniem ośrodków i działań.

Październikowe spotkanie otworzyła gospodyni miejsca pani Magdalena Łowkiel-Klimek. Po moim bardzo krótkim wstępie, dotyczącym idei kawiarni naukowych, pan Wojciech Zenderowski przedstawił „Wspomnienia dawnych mieszkańców Barczewa”. W drugiej części Daniel Rupiński, olsztyński trębacz, który codziennie o godz. 12.00 gra hymn Warmii autorstwa Feliksa Nowowiejskiego na wieży ratuszowej w Olsztynie. Niewidomy muzyk, pianista, akordeonista, wokalista oraz kompozytor.

To był początek. Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi. A ja jestem ciekaw kolejnych odkryć lokalnych poszukiwaczy i artystów. Barczewo nieustannie mnie zachwyca klimatem cittaslow i kompetentnymi i zaangażowanymi ludźmi na samorządowych stanowiskach.

ps. A towarzystwo naukowe w Barczewie najpewniej powstanie, nawiązując do klimatu otwartości i poszukiwań z okresu oświecenia i XIX wieku.

O prowincji – afirmacja dobrego życia w sprzeciwie do stygmatyzacji

stoliciastkaOd dawna o prowincji piszę i mówię w ciepłych barwach. Niektórych to dziwi, czasem wręcz oburza. Więc po raz kolejny wytłumaczę się ze swojej afirmacji prowincji. Definicja słownikowa mówi, że prowincja to „część kraju oddalona od stolicy i większych miast”. Tak, kiedyś miało to znaczenie, bo z prowincji do stolicy, do metropolii ciężko się było dostać. Wiosną i jesienią po błotnistej drodze, zimą przez głębokie zaspy 5 km do najbliższego przystanku kolejowego (albo i 20 km), pekaes (znaczy się autobus komunikacji międzymiastowej) raz dziennie albo i wcale. Samochody osobowe były wtedy rzadkością i mało kogo było na taki luksus stać. Można było jedynie rowerem lub furmanką (młode pokolenie niech sobie poszuka wyjaśnienia, co to jest furmanka). Albo pieszo, tak jak moja babcia 18 km do miasta na targ z koszykiem na ramieniu. Wyprawa do sklepu czy do teatru to wielka wyprawa życia. Ba, czasem i prądu nie było tylko lampa naftowa. Tak, skoro daleko, to „wiocha zabita dechami”, konopielkowe Taplary, wszy, bród, smród i ubóstwo. W kulturze wielokrotnie opisywana rzeczywistość trudnego startu, np. w serialu „Daleko od szosy”.

Nic dziennego, że w słowniku znajdziemy i drugie znaczenie słowa prowincja „lekceważąco: obszary opóźnione w rozwoju cywilizacyjnym i kulturalnym, mieszkańcy takich obszarów”. Czyli ewidentnie kojarzy się negatywnie. I jak tu z dumą mówić, że się jest prowincjuszem z prowincji?

Ale słowa mają takie znaczenia, jakie im nadajemy. Na przykład „kobieta” było kiedyś określeniem negatywnym, obraźliwym. Dla odmiany wiele słów, dzisiaj uważanych za wulgarne i brzydkie, kiedyś miało neutralny wydźwięk. Nie będę tych słów przytaczał. Nie ma więc nic złego w słowie prowincja, prowincjonalny, prowincjusz. Bo wszystko zależy od tego, co pod tym słowem rozumiemy. A czasy się zmieniły i zmienił się kontekst cywilizacyjny, filozoficzny i kulturowy.

Prowincja, czyli gdzieś daleko od metropolii – kiedyś miało to znaczenie. Bo po pierwsze wszystko wolniej docierało i wszystko co ważne działo się stolicy, gdzieś daleko za siedmioma stacjami kolejowymi i siedmioma wyboistymi drogami. Z prowincji daleko było do władzy i do kariery, sławy, bogactwa. Dalego do króla, sądów i tej wielkiej kultury, najnowszych trendów w modzie. Nic więc dziwnego, że prowincja nabierała pejoratywnego znaczenia. I ludzie uciekali z prowincji po sławę, karierę, bogactwo, awans społeczny. Oczywiście do metropolii, tych krajowych, europejskich jak i wojewódzkich, powiatowych. A propos kultury przypomnę tylko, że kiedyś na prowincji, w szlacheckim i magnackim dworze, kultura i to przez duże K, kwitła i znakomicie się rozwijała. Teraz jedynie przenosimy się stylem życia i myślenia do podobnych czasów.

Ale wróćmy do zapyziałej prowincji. Zapyziała to ona może i była, ale świat się zmienił. W dobie globalizacji, łatwości podróży – szybko i daleko, w dobie telewizji, radia, prasy a przede wszystkim internetu, prowincja już nie upośledza i nie stygmatyzuje. Pokazują to tendencje migracyjne i nowe osiedlanie się. Ludzie z pozycją i dorobkiem przenoszą się na wieś (albo małych, prowincjonalnych miasteczek). Bo dzisiaj można pracować na prowincji i pokazywać swoją twórczość w metropolii. I odwrotnie, można tworzyć w stolicy i pokazywać swój dorobek na prowincji. Nie tylko poprzez internet. Można pojechać. I wrócić. W jeden dzień. Można być jednocześnie na prowincji i w głównym nurcie w wielkim świecie. Globalna wioska ma swój konkretny sens.

Przypomina mi się znakomity sześcioodcinkowy serial „Siedlisko”. Prowincja może być piękna i wartościowa. I ludzie tam mieszkający. Owszem różnie patrzy się jeszcze na prowincję. Przytoczę obecny jeszcze w kulturze punkt widzenia tak zwanej warszafki. Nie o miejsce zamieszkania tu chodzi i nie o Warszawę czy warszawiaków. To określenie zarozumiałych ludzi z metropolii (nawet tej powiatowej), którzy na miejscowych patrzą jak na tutejszych Aborygenów. Z poczuciem wyższości, misji cywilizacyjnej, ironią, jak na gorszych i zacofanych. I w literaturze współczesnej taki punkt widzenia nie trudno odnaleźć i wskazać (przemilczę, bo po co reklamować zacofany chłam). Metropolitalne kompleksy owocują budowaniem lotnisk w każdym miejscu, wysokim domów i galerii handlowych, wycinaniem drzew (bo drzewa to w lesie i na wsi) – by było jak w stolicy.

W takim podejściu wszystko co wartościowe to przyjeżdża ze stolicy, z metropolii. Miejscowi są zawsze jakimiś patologiami, nad którymi się można porozczulać i koniecznie cywilizować. Metropolitalni przyjeżdżają na wieś na weekend, ubierają się sielsko i odgrywają sielankowe scenki jak kiedyś arystokracja poprzebierana za pasterzy i pastereczki. Powierzchowna mistyfikacja i sztuczna sielanka. Trochę podejście kolonialne, widoczne u wielu narodów (typowe dla XIX i XX wieku, przynajmniej pierwszej połowy). Do tych prymitywnych i zacofanych dzikusów przywieść trzeba cywilizację, edukację, nowoczesność. A nawet jak kupi się dom na wsi, to się od miejscowych Aborygenów oddziela wysokim płotem…

Pejoratywne i pogardliwe traktowanie prowincji jest… podejściem zacofanym, archaicznym, nieadekwatnym już do współczesności. Wystarczy nieco uważniej przypatrzeć się współczesnym trendom w kulturze i codziennym życiu. Świat się zmienił. Uciekamy od korporacyjnego wyścigu szczurów, śniąc o powolnym życiu. O cittaslow, slow food, muzyce instrumentalnej (tak zwanej etnicznej, muzyce miejsca itd.). Bo tak zaczynamy postrzegać prowincję – już nie jako biedę, zacofanie i klęskę życiową, ale jako dobre i wartościowe życie.

Jestem z prowincji i jestem z tego dumny. Na prowincji można żyć w bliższych relacjach. Ale taka prowincjonalność widoczna jest także… w Warszawie. Bo o prowincjonalności nie decyduje miejsce zamieszkania lecz sposób myślenia. Kiedyś takie stwierdzenie odnosiło się do negatywnych zjawisk, teraz do nowego, wartościowego stylu życia.

ps. zdjęcie z Restauracji z Zielonym Piecem, Olsztynek (małe miasteczko na prowincji) – jedno z wielu, uroczych miejsc bez pospiechu ale z wysoką jakością.

Tajemna mapa i dziedzictwo kulturowe regionu

intromapaWspółpraca środowiska akademickiego z małymi i średnimi przedsiębiorstwa regionu kolejny raz zaowocowała (taka mała innowacja). Tym razem w formie tajemnej mapy, odnalezionej w lochu starego zamku ewentualnie w dziupli starego drzewa, gdzie wcześniej mieszkał Kłobuk. Ilustruje krzepnącą sieć współpracy wielu różnych podmiotów ale będzie przede wszystkim przydatna dla turystów lubiących przygodę.

Owa tajemna mapa, która jest już w druku i niebawem wyjdzie na światło dzienne, to tylko zewnętrzna, materialna ilustracja rozwijającej się współpracy i odkrywania nie tylko lokalnej tożsamości, ale i odkrywania regionalnego dziedzictwa przyrodniczego i kulturowego. Poprowadzi ścieżką przygody, rękodzieła, lokalnej żywności, na nowo odkrywanych smaków i zapachów prowincji. Mapa tajemniczej krainy (nazwa jest jeszcze tajemnicą), która ścieżkami przygody poprowadzi każdego ciekawego turystę przez dziedzictwo kulturowe i przyrodnicze, z lokalnym rękodziełem, żywnością i wysokiej jakości, na nowo odkrywanymi smakami i zapachami prowincji.

Województwo warmińsko-mazurskie, region w którym dobrze się żyje na stałe lub w czasie krótkiego lub dłuższego wyjazdu. Slow life na uroczej prowincji. Cittaslow z piękną przyrodą w tle oraz unikalnym rękodziełem. Dziedzictwo odkrywanej tożsamości. Wędrówka przez smaki, zapachy, opowieści. Niebanalna przygoda.

Nazwa wspomnianej, na nowo odkrywanej krainy, to nazwa nieformalnej grupy drobnych przedsiębiorców z branży agroturystycznej, gastronomicznej, usług turystycznych, rękodzieła, lokalnych producentów żywności oraz środowiska naukowego. Łączy nas promocja lokalnej, prowincjonalnej kultury, zarówno w wystroju wnętrza jak i stylistyce oraz usługach. Wspieramy lokalnych twórców i lokalne rękodzieło. Poszukujemy współczesnej tożsamości regionalnej oraz zdrowego stylu życia – powolnego (slow life) stylu życia przyjaznego środowisku przyrodniczemu jak i zdrowiu człowieka. Stawiamy na jakość życia a nie pośpiech i niską cenę (niska cena najczęściej wynika z niskiej jakości surowców lub niewolniczej pracy). Preferujemy dobrą jakość i lokalną wytwórczości. Nawiązujemy do idei cittaslow i spokojnej prowincji, w której dobrze się żyje.

Weź mapę i odwiedź miejsca, które dla Ciebie na początek wybraliśmy (systematycznie takich miejsc na mapie będzie przybywało, bo wspólnie będziemy je odkrywali i kreowali). Nie folklor a folkloryzm. W przyszłości pojawią się nie tylko gadające dachówki, malowane kamienie, malowane przystanki czy maść do latania. Będzie więcej autentycznej i niebanalnej przygody. Do współpracy i współtworzenia już teraz zapraszam.

Posmakuj życia niebanalnego. Nie spiesz się w swojej podróży. Posiedź przy zielonym piecu i posłuchaj opowieści. I opowiedz nam o sobie. Bez wątpienia rodzi się nowa tożsamość regionalna, ale jak nazwać region o tak burzliwej historii i ciągłych zmianach? Odwoływanie się do przeszłości: Prusy, Prusy Wschodnie, Warmia, Mazury, itd. jest ułomne i samoograniczające. Nic dziwnego, że ciągle pojawiają się nowe propozycje. Naturalnym wydaje się odwołanie do dawnego dziedzictwa, do tradycji. Bo przecież tożsamość regionalna rodzi się z pamięci tego, co było. I tego co jest. Nasz region na przestrzeni wieków i tysiącleci był w obrębie różnorodnych tworów państwowych i pod wpływem różnych kultur i etnosów. Region wiecznych tułaczy. Pojawiają się ludzie… by po jakimś czasie dobrowolnie lub pod przymusem przemieścić się gdzieś indziej.

Teraz przybyłeś i Ty. Odkrywaj z nami tajemniczą ….. krainę. Cierpliwości, szczegóły niebawem

Beczka, ławeczka i filozofowanie

golebie

Diogenes mieszkał w beczce. Ale znany jest jako filozof a nie kloszard. Klimat filozofowania na ławeczce oddany został w serialu „Ranczo”. Pod sklepem, na ławeczce siadali wiejscy pijaczkowie i rozważali różne zawiłości życia. Chłopska filozofia ale ciekawa. No cóż, wydawać by się mogło, że to jedynie fikcja filmowa. Ale z wywiadu z Jerzym Niemczukiem (zamieszczony w Gazecie Olsztyńskiej, 24-25.01.2015), dowiedziałem się, że pomysł na „ławeczkę filozofów” zrodził się w Wimlandii (Warmia i Mazury, od skrótu „wim”):

„Ławeczkę przywiozłem do „Rancza” z Mazur. Kiedyś spotkałem takich pijaczków, którzy prowadzili swobodne rozważania na temat kosmosu.(…) Uświadomiłem sobie także, że menele są grupą społeczną, która ma czas na refleksje.”

No tak, czy my w zagonionym i dorobkiewiczowskim życiu mamy czas na refleksje? Wielu pustelników porzucało troski i zabiegi doczesne, decydując się na ubogie życie. Ubogie materialnie. By mieć czas na rozmyślania i rozmowy. Ubodzy materialnie, bogaci duchem. Coś czego zaczyna nam brakować. I chyba nie trzeba zostawać drobnym pijaczkiem, by mieć czas i sposobność do rozważań o sprawach ważnych, w tym o kosmosie.

Drobni pijaczkowie mają czas na rozmowy. „A czy księżniczka, która podjechała tak piękną karocą, ma nam coś do zaoferowania? (…) A czy księżniczka w tej sytuacji nie wsparłaby patologii pięcioma złotymi?” Jerzy Niemczuk tak to kwituje: „Ci ludzie siedzą i kombinują, a człowiek płaci im za tekst, jak poecie.” Czyżby beczka i ławeczka miały stać się znakiem firmowym poetów i filozofów?

Nie na mawiam do alkoholu. I bez butelki można zwolnić, siąść na trawie, na ławeczce, albo na kanapie w domu. I porozmyślać, najlepiej w dialogu z drugim człowiek. Kolejne gadżety, laptopy, zmywarki, super telewizory i wypasione auta nie dadzą nam tyle radości życia, co zwykłe, chłopskie filozofowanie i niespieszna rozmowa z człowiekiem. Nie tylko stopa życiowa ale i jakość życia do szczęścia jest potrzebna.

Niestety ławek w przestrzeni publicznej ewidentnie brakuje. Nie można wyjść przed blok i usiąść, by porozmawiać z sąsiadami. Skwerów i parków także jak na lekarstwo. Trzeba jeździć daleko….Za to „biedronek” i innych supermarketów zatrzęsienie. Anonimowe, bezduszne, z tanią tandetą. Znikają sklepy osiedlowe, ze znajomą sprzedawczynią, z którą można przy zakupach porozmawiać. Lub wymienić się ogólnymi refleksjami na temat życia. Lub kosmosu.

Gadające dachówki, prowincja i street science

glos_dachowkiCzy dachówki potrafią mówić? Teraz już tak, a to dzięki współpracy i otwartości. Oraz dzięki nieschematycznemu myśleniu. Innowacja powstaje w głowie a nie w laboratorium. W laboratorium się innowację testuje i sprawdza. Różne są innowacje. Gadające dachówki są tylko na prowincji. Bo prowincja oznacza nowoczesność, zakorzenioną w dziedzictwie lokalnym.

Jeśli masz smartfon lub tablet to pobierz bezpłatny program do odczytywania kodów QR. Uruchom program i najedź kamerą na zamieszczony obok kwadracik. To jest kod QR (z języka angielskiego Quick Response, szybka odpowiedź). Jeśli masz włączony głośnik, to coś usłyszysz. Dzięki mobilnemu internetowi i syntetyzatorowi mowy. Wielu ludzi, przez wiele lat na to pracowało. Nauka na charakter kumulatywny.

A teraz przemawiać będą warmińskie dachówki. Jeszcze trochę a nasze dachówki zaczną deklamować wiersze. Nie wierzysz? To nie znasz potencjału ludzkiego prowincjonalnej Warmii (wszak tu żył i pracował Mikołaj Kopernik).Ten klimat coś w sobie ma. Udziela się wielu. Nie nieustany pospiech ale właśnie odrobina wyciszenia. Slow science wcale nie jest gorsza.

Gadające dachówki to także popularyzacja wiedzy o różnorodności biologicznej. Efekty znajdują się już na przystankach autobusowych i na dachówkach. Jest street art… jest więc i street science. A w zasadzie jedno z drugim wymieszane i synergistycznie połączone. Podobne kody znajdziesz na naszych dachówkach. Skierują one do opowieści o bioróżnorodności Warmii i Mazur, kulturze i etnografii. Połączone dziedzictwo kulturowe i przyrodnicze, Niektóre kierować będą do krótkich filmików. To dopiero nasze początki. Warmińskie i mazurskie dachówki jeszcze się rozgadają. Razem z kamieniami.

Podobno motyle nie wydają dźwięków. A czy ktoś słyszał pisk ćmy? Najpewniej nie (w zasadzie tylko nieliczni). Ale są ćmy, które wydają dźwięki i trąbią (przeczytaj o zmierzchnicy i o pojawieniu się w okolicach Morąga). A skoro motyle (niektóre) wydają dźwięki, to nie dziw się, że dachówki gadają. Te nasze prowincjonalne warmińsko-mazurskie. Takie dziwy się u nas na prowincji dzieją. Przyjedź i zobacz, jeśliś ciekawy.

Gadające dachówki i patriotyzm dnia codziennego

10470582_10204342483675572_8540491504194465741_nPatriotyzm może być odświętny, celebrowany raz do roku z fanfarami, flagami, capstrzykami, przemowami i defiladami. Ale może być bardziej skromny, szary, mniej rzucający się w oczy. To patriotyzm dnia codziennego. Ale to nie są wykluczające się patriotyzmy. One mogą znakomicie się dopełniać. A kultura dopełniać się z naturą i odwrotnie.

Patriotyzm dnia codziennego objawia się w dbałości o miejsce i tożsamość, w formie sprzątania drogi w lesie z zalegających śmieci czy robieniu porządku za swoim płotem. To są drobne działania, raczej nie opisywane w mediach. Bo są zwykłe i mało spektakularne. Ale niezwykle ważne. Bo bez nich świat byłby brzydszy. I brzydsza bałaby mała ojczyzna. Patriotyzm dnia codziennego to dbałość o przeszłość i podtrzymywanie (czy wręcz budowanie) tożsamości w oparciu o zwykłe losy ludzkie i zwykłe rzeczy. Tak jak stare dachówki, które po remoncie wydają się niepotrzebne. Tylko wyrzucić je jako gruz na śmietnik. Albo zasypać mały zbiornik wodny na polu.

Spotkania przy malowaniu starych, z pozoru już niepotrzebnych (a czyż historia lokalna nie wydaje się nam mało ważną a przez to niepotrzebną?), dachówkach to w jakimś sensie folkloryzm i patriotyzm dnia codziennego. Okazja by spotykać się w przestrzeni publicznej i snuć opowieści. O miejscach i o ludziach. By budować więzi społeczne.  Tak jak kiedyś, gdy nasi antenaci spotykali się przy darciu pierza, łuskaniu fasoli czy międleniu lnu. Lokalny traktat o łuskaniu fasoli…

Malowanie dachówek lub ich decoupage to nasze współczesne rękodzieło, dostępne dla każdego. Bo wszyscy możemy być artystami naiwnymi, tworzącymi z potrzeby serca. I wszyscy możemy dostrzegać (lub na powrót odkrywać) wartość w „starych i niepotrzebnych” rzeczach. Historię możemy również odczytywać na nowo i poszukiwać sensu. Motywy, jakie pojawiają się na naszych „gadających dachówkach”, to rośliny, grzyby, zwierzęta i krajobrazy lokalne. Jednym słowem bioróżnorodność. W tych malowanych dachówkach splata się dziedzictwo kulturowe i przyrodnicze regionu.

gadajca_dachowkaW „gadających dachówkach” stare splata się z nowoczesnym, bo dzięki zamieszczanym na dachówkach kodom QR, za pomocą smartfonu lub tabletu, można przenieść się do opowieści lub filmiku, dotyczącego konkretnego gatunku rośliny lub zwierzęcia. Wspólne malowanie to także akcja charytatywna. Bo pomalowane dachówki trafią na aukcję charytatywną i zasilą akcję zbierania pieniędzy na szkolny autobus dla Lamkowa (w dniach 7-8 listopada odbył się dwudniowy plener malarski pn. „Jak Mazurzy Warmiakom dachówki malowali” – z tego pleneru pochodzą zamieszczone zdjęcia). Wspieramy w ten sposób środowisko lokalne i małe szkoły wiejskie. Teraz zbieramy dla Lamkowa, potem na pewno pojawią się i inne cele. I jeszcze jeden ważny aspekt, dotyczący dachówek. Możemy go nazwać zielona partycypacją.

Akcja jest przykładem transferu innowacji z uniwersytetu do małych przedsiębiorstw z Warmii i Mazur, działających w obszarze turystycznym. Naukowcy także mogą coś konkretnego (choć drobnego) zrobić dla swojej prowincji, swojego środowiska lokalnego. Odrywając się na chwilę od pogoni za punktami w renomowanych czasopismach zagranicznych. Nazwa Uniwersytet Warmińsko-Mazurski do czegoś zobowiązuje a misja uniwersytety nie jest tylko czczym zapisem w dokumentach (żeby ładnie wyglądało). Pokazujemy jak można praktycznie wydłużyć sezon turystyczny w naszym regionie. A tym samym jak dać pracę ludziom stąd. Skorzysta zarówno branża turystyczna jak i lokalni twórcy (więcej na blogu „Gadające dachówki”).

W Pluskach, 10. listopada o godz. 16.00, w dawniej szkole przy kościele, spotkamy się by przy starych dachówkach celebrować Święto Odzyskania Niepodległości. My będziemy odzyskiwać stare dachówki w formie patriotyzmy dnia codziennego. Zbierać lokalne okruchy przeszłości.