Wiedźmy poleskie czyli skąd się wiedźma u nas wzięła

polesieosendowskiPrzygotowując wykład na Europejską Noc Naukowców (Maść czarownic (do latania) z Wimlandii czyli o tym jak nauka wspiera lokalną przedsiębiorczość) zaintrygowało mnie pochodzenie słowa „wiedźma”. Skąd pochodzi i co pierwotnie oznaczało? Tak, jak już wcześniej pisałem (O wiedźmach czyli ewolucji znaczeń i kontekście co zmienia znaczenie), „Słownik etymologiczny języka polskiego” Aleksandra Brücknera sugeruje, że „wiedźma”, pochodzi od słowa wiedma, które to słowo popularne było zwłaszcza w wieku XVII i wywodzi się z rusińskiego wied’ma (nie rosyjskiego ale rusińskiego, czyli współcześnie przykładalibyśmy do Ukrainy i ewentualnie Białorusi). Brückner wskazuje także na czeskie słowo wiedi oznaczające wieszcze. Sformułowałem więc hipotezę roboczą, że wiedźma pochodzi bardziej od wieszczenia i wieszczki niż wprost od wiedzy. Pomijając to jak współcześnie rozumiemy wiedźmę (bo znaczenia zmieniają się w historii – język i kultura są zjawiskami żywymi, ewoluującymi nieustannie).

Być może wiedźma pochodzi od wiedzy albo od wodzenia (wieść na manowce) albo od widzenia-wieszczenia. A skoro ze wschodu i z Rusi (nie mylić z Rosją), to tam należałoby szukać rozwiązania tej zagadki. U Moszyńskiego (Kultura ludowa Słowian) wiedźma występuje jako synonim czarownicy. Podobnie w Religii Słowian Andrzeja Szyjewskiego. Wskazuje to na źródła przedsłowiańskie, zarówno samego słowa jak i nieprzychylnego nastawianie dla czarownic. Czarownica była czarownicą w czasach już przedchrześcijańskich. I już wtedy czyniła źle ludziom, stąd jej się obawiano. Być może ślady tamtych wierzeń-wyobrażeń pozostały w niektórych świętach-obrzędach ludowych. Przecież wskazywano na wyjątkową aktywność złych mocy, w tym czarownic, w okolicach Nocy Świętojańskiej lub zielonych Świątek. Ślady tego odnajdujemy w magicznych ziołach. To oczywiście temat na inną opowieść.

Polesie, kraina ukryta na bagnach, pośród moczarów komarów i owadów krwiopijnych długo pozostawała na uboczu cywilizacji. Ale dzięki temu zachowało się w kulturze Poleszuków dużo archaizmów wręcz prasłowiańskich. Raj dla etnografów. Z wielką przyjemnością powtórnie sięgnąłem do książki Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego pt. „Polesie” (kiedyś było w Polsce i Rosji, teraz w części na Białorusi, Ukrainie i fragmentem w Rosji). Opisany świat pochodzi sprzed blisko stu lat. Zapewne już nie istnieje. Sięgnąłem po tę książkę by szukać śladów wiedźm.

Polesie, kraina na uboczu, zachowała nie tylko fragmenty dawnych, prasłowiańskich zwyczajów, ale stanowiła miejsce, gdzie chronili się różni zbiegowie. Liczyli, że w tych bagnach nikt ich szukać za bardzo nie będzie. Nie można więc traktować Polesia jako skansenu i reliktu przeszłości. Wpływy innych kultur cały czas wywierały swój różnoraki skutek. „W niedostępnych uroczyskach i na zapadłych w kniei nagich polalach-ihryszczach czaili się sekciarze, przybywający z Kamy i Ilmenia zwolennicy „starej wiary” [chodzi o prawosławnych Starowierów], zbiegowie z mroźnych Wysp Sołowieckich i ze skalnego Wałaamu (…) znajdowali tu przytułek i opiekę, a nawet częściowo posłuch przesiąknięci wschodnim fanatyzmem chłyści i pobratymcy ideowi derwiszów syryjskich, muraszkowcy – skakuny. Oni przynieśli ze sobą nowe fale ponurego mistycyzmu, który, połączony prastarymi kultami ludności Polesia, wytworzył dziwny, chaotyczny amalgamat chrześcijaństwa z pogaństwem. To ostatnie nigdy tu zresztą nie wygasło.” Ostatnie zdanie jest budzi nadzieję etnografów na odnalezienie „żywych skamieniałości”. O ile zostały spisane w wieku XIX i na początku XX.

Ossendowski pisze tak (a zbierał swoje obserwacje na przełomie wieków, sto lat temu): na Polesiu „na początku XX wieku kilkakrotnie zanotowano religijne praktyki pogaństwa słowiańskiego, co spowodowało nawet wysłanie na Polesie misjonarzy prawosławnych.” Tak zachęcony szukałem w książce jakichkolwiek wzmianek o wiedźmach. I coś znalazłem, okruchy. „W ciemne noce dziwne się dzieją rzeczy w głębiach leśnych, gdy na kujawach, nagich polanach w puszczy, tak zwanych ihryszczach, baraszkują i pląsają korowody duchów nieznanych – lasowików, rusałek, biesów i wiedźm.” Tutaj wiedźmy występują pośród innych niecnych i szkodliwych człowiekowi demonów. Znamienne jest i to, że rusałki współcześnie rozumiemy bardzo przyjaźnie i z sympatią. Podobny proces „ułaskawiania” wiedźm obecnie następuje. Przechodzenie od wierzeń do kultury. W przytoczonym wyżej kontekście wiedźma występuje jako siła nieczysta i szkodliwa, można byłoby uznać ją za synonim czarownicy. Albo coś zbliżonego.

Trochę i innych okruchów znalazłem: „Poleszucy uznali bowiem sało bobrowe [tłuszcz, sadło bobrze] za najskuteczniejszy lek przeciwko pospolitemu tu romatusowi [chyba chodzi o reumatyzm], o wiele potężniejszy środek niże nawet spirt hnany z muchomora.” Muchomor jest chyba śladem praktyk szamańskich. Jeszcze do niedawno szamani syberyjscy zjadali muchomory by wprowadzić się w trans. Ale samogon zrobiony z muchomorów? Może jakieś sposób zalewania alkoholem grzybów (porównaj Jaja czarownicy (wiedźmy) czyli dlaczego świat widzimy podwójnie) – do tej pory praktykowane we wschodniej Słowiańszczyźnie jako lekarstwo na różne dolegliwości).

Ale wróćmy jeszcze do książki Ossendowskiego „Kiedy bada się te stare gusła i czary, mimo woli przychodzi na myśl, że nie na tych zrodziły się bagnach. Raczej przyniosły je tu jakieś podmuchy z równiny syberyjskiej, z jałowej tundry północnej, ze stepów. Tam znają również ów trujący blokot i czemier, szamani leczą dywanną i czeredą i znają tajemną moc palonych piór czarnej kury i łoju zwierząt kryjących się na zimowe leża w norach, gdzie śpią do pierwszych dni wiosny.” Można się spierać z Ossendowskim. Praktyki szamańskie były wcześniej znane w całej Europie, nie musiały więc przywędrować z Syberii. Wspomniane czarne pierze i wielka estyma Poleszuków dla głuszca być może są śladem naszych wierzeń w Kłobuka – czarnego koguta-demona domowego (to oczywiście inna opowieść).

Wróćmy na Polesie. Gdzie „w kureniach, po chatach, po zmurszałych młynach wodnych i w innych miejscach, znanych tylko rybakom i łowcom, żyją też dawne zahowory i zasiekania – czary i uroki, gdzie sędziwy kołtuniasty dziad lub w kabłąk ku ziemi przygarbiona starucha umie zamówić wszelką chorobę: bolączkę, kryw, nocne zmory, pad, febrę, różę, nieznośny ból zębów, lub też stosowanym zamawianiem dopomóc w cierpieniu położnicy, zagasić pożar, odnaleźć zbłąkane na nietrach bydło; tu prasłowiańscy wołchwowie – znachorzy i znachorki przyrządzają niezawodne lubczyki, mieszając korę zrośniętych ze sobą dębu i brzozy, gotują małoczajak, aby krowy dawały dużo tłustego mleka, sprzedają talizmany, alby ule pełne były miodu, aby strzelba biła celnie i śmiertelnie, aby pszczoły się roiły, a ryba, jak oszalała, parła do jazów i sieci rybaków. Nie ma wioski i chutoru, gdzie nie kryłby się przed okiem popa i władz wieszczbiarz lub wieszczbiarka, wróżący ze słońca, księżyca, gwiazd, pogody, biegu rzeki, lotu i głosu traków, ze snów, a nawet na modłę szamańską – z trzewi i kości barana i wieprza.” Przytoczony fragment potwierdza zdanie Moszyńskiego, że wiedźmy i czarownice to postaci demoniczne (półdemoniczne), natomiast konkretni ludzie parający się leczniczymi czy magicznymi „zamawianiami” to znachorzy, wołchwowie itd.

Jeszcze jeden pozwolę sobie przytoczyć fragment, skazujący na liczne pozostałości szamańskiej kultury i wczesnych etapów cywilizacji, wśród Poleszuków. Według Poleszuków, opisanych przez Ossendowskiego, Bóg stworzył świat i wszystkie mieszkające na nim istoty. Ale się do tego świata już nie miesza. „Zniszczyć ogniem sąsiada, kaleczyć jego bydło, zakatrupić nieprzyjaciela za pomocą czarów i zawitków, spowodować nieurodzaj na polu lub naklikać – sprowadzić chorobę na całą rodzinę nieprzyjaznego sąsiada – to naturalny akt zemsty, lecz nie grzech. Natomiast straszny, brzemienny w ciężkie skutki, popełnia się występek, jeżeli nazwać po imieniu księżyc, Prypeć, ogień, zalać płomień wodą lub spalić w nim chleb; biec podczas grzmotu, pluć do wody; uderzać w ”ciężarną” na wiosnę ziemię, zabijać jaskółki, gołębie i bociany, podbierać pszczoły z cudzej barci…. Są to naprawdę śmiertelne grzechy, mszczące się na ludziach!”.

Ostatnia wzmianka o wiedźmach pojawia się przy opisie śmierci „Zabity na wojnie lub od pioruna, kobieta zmarła podczas porodu – idą do nieba. Biada, jeżeli żyjąca istota przeskoczy ciało nieboszczyka lub przejdzie nad nim. Zmarły będzie chodził po nocach i straszył. Jeżeli jednak wypadło komuś trupa przekroczyć, można przebłagać nieboszczyka, osypawszy go makiem-wiedunem, bo wtedy dusza jego, co to jest bu dymok, bu duszok, odleci spokojnie; to samo zaleca się czynić przy konaniu wiedźmy, która za życia zawitki zawiwaje [czyli magię na szkodę innych czyniła], tiahnie spur z żyta [to o sporyszu], z korow mliko.” [znaczy zabierała cudzym krowom mleko). Nie dość, że się wiedźma pojawia, jako półdemoniczna istota, zło czyniąca, to jeszcze mak określany jest słowem „wiedun”. Może ze względu na narkotyczne właściwości? Nieco dalej Ossendowski napisał o obrzędach weselnych, gdy panna młoda rzuca po dogach i ścieżkach ulęgałki (takie małe gruszki), aby nikt jej nie urzekł. W celu uniknięcia rzucenia złego uroku w czasie wesela „przez cały czas uroczystości weselnych w domu rodziców i męża dla odpędzenia nieszczęścia i czarów nosi [panna młoda] przy sobie talizmany – magiczne ziele odkaśnik i wiedun.”

No cóż, wiele o wiedźmach nie znalazłem (trzeba jeszcze do innych książek zajrzeć), ale kilka ciekawych wątków udało się odszukać.

c.d.n. opowieści o poszukiwaniach pochodzenia wiedźm. Tymczasem zapraszam na wykład, 30 września 2016 r., godz. 20.00, Biblioteka Głowna UWM (w czasie Europejskiej Nocy Naukowców).

Straszenie koziułką czyli komarnicą

koziolka

Strach ma wielkie oczy. Niegrzeczne dzieci straszyło się różnymi postaciami czy potworami. Teraz straszymy się owadami, czego przykładem jest zamieszczona ilustracja, znaleziona na Facebooku. Jak widać, wiedza przyrodnicza przydatna jest nie tylko artystom (czytaj: Bubel ze Szczebrzeszyna czyli wiedza przyrodnicza potrzebna jest nawet artyście) ale i straszącym. Komary są krwiopijne, to fakt. I wszystkie do nich podobne owady wzbudzają strach, na przykład ochotki (Chironomidae), czy takie duuuże „komary”, że aż strach. Mam na myśli komarnice czyli koziułki z rodziny koziułkowatych (Tipulidae). Trochę pokrojem przypominają komary, ale są zazwyczaj dużo większe. A jak duże i podobne do komara, to już straszne niesłychane. Bo tak duży to musi porządnie ukąsić i wypić z ćwiartkę krwi…

Na rysunku ewidentnie jest koziułka (komarnica). Więc spać można spokojnie. Na dodatek krwiopijne są samice, nie samce. Zatem trzeba zmienić nie tylko rysunek ale i podpis, zwłaszcza jeden fragment na „będę patrzyła”.

Czy chruścik może ugryźć?

oligostomis1Są pytania, które wprawiają w zdumienie. Bo są nietypowe i niestandardowe. Zazwyczaj dzieci zadają takie trudne (czasami nazywamy takie pytania „głupimi”), ale i dorosłym zdarza się zapędzić specjalistę w kozi róg. Są to pytania, których specjaliści sami sobie nie zadają. Dlaczego? Bo wynikają z zupełnie nieschematycznego punktu widzenia.

Wydawało mi się, że o chruścikach wiem dużo. Ale wczoraj dostałem list elektroniczny z bardzo zaskakującym pytaniem:

„Panie Profesorze, szukam w internecie informacji na temat dorosłej postaci chruścików. (…) Do poszukiwania informacji na temat tych owadów zmusiła mnie przykra przygoda jaka spotkała moją mamę podczas tegorocznych wakacji (…) Otóż mamę ukąsił jakiś owad. Wpadł do nogawki spodni i pewnie ze strachu zaatakował. Mama poczuła ukąszenie i odruchowo pacnęła owada przez spodnie. Wypadł ale odfrunął, bo jak mówi, był bardzo twardy. To było w sierpniu a do dzisiaj mama leczy miejsce po ukąszeniu, ponieważ powstał tam najpierw ropień a teraz martwica i czekamy na wyniki antybiogramu, bo dwa dotychczasowe antybiotyki nie działają. (…)Z opisu wynika, że ten owad miał około centymetra długości, był bursztynowej barwy i składał skrzydełka nie jak motyl, na płasko tylko wzdłuż ciała na plecach. (…) Oglądałyśmy różne zdjęcia owadów i wydaje nam się, że to dorosły chruścik. Mama spędzała wakacje nad samą rzeką więc może faktycznie. (…) I wreszcie dotarłam do właściwego pytania: czy dorosłe chruściki kąsają? W internecie nie znalazłam odpowiedzi ale ufam, że Pan ją zna, serdecznie pozdrawiam, A. C.”

Mnie osobiście nigdy dorosły chruścik nie ugryzł. Teoretycznie nie jest to możliwe. Chruściki (dorosłe, stadium imago) mają zredukowany aparat gryzący, przystosowany do zlizywania soków roślinnych. Nie miałby więc czym i jak ugryźć. Podobno dorosłe chruściki zlizują sok roślinny, z owoców i innych części. Kłopot w tym, że obserwacji o odżywianiu się dorosłych chruścików jest niewiele. Niemniej budowa wskazuje, że imago nie mogłoby ugryźć, tym bardziej boleśnie. Chruściki nie mają też żądła, a więc i użądlić by nie mogły. Nawet, gdyby chciały i w obronie własnej. Najwyraźniej nie był to chruścik. Być może jakaś błonkówka. A może jakaś krwiopijna muchówka z rodziny Tabanidae?

To nie pierwsze pytanie z prośbą o identyfikację. Niezwykle trudne, bo brakuje samego okazu. Nie ma nawet zdjęcia. Jest tylko opis nie-entomologa. Ugryźć by mogły larwy – ale te żyją w wodzie i skrzydeł nie mają. Zdarzało mi się, że wzięte w rękę larwy drapieżnych Polycentropodidae czy Rhyacophilidae, a nawet Hydropsychidae, próbowały swoimi żuwaczkami ugryźć w palec. Ale ja jestem za gruboskórny dla takich małych owadów. Mimo, że żuwaczki chitynowe, to przeznaczone dla dużo mniejszych stworzeń. Ludzka skóra jest zbyt gruba. Ale sam widok próbującego ugryźć owada może wystraszyć. A strach ma wielkie oczy.

Wracając do listu i zapytania. Coś niewątpliwie ugryzło lub użądliło. I najwyraźniej zainfekowało ranę. Na pytanie w liście odpowiedziałem, teraz jeszcze raz udzielam obszerniejszej odpowiedzi. Ale po głowie kołaczą się myśli o odżywianiu się dorosłych chruścików. Jak je podejrzeć by sprawdzić czym, kiedy i jak się odżywiają? Do jakich owoców przylatują? A może preferują inne soki roślinne?

Na zdjęciu u góry chruścik Oligostomis reticulata z Białowieskiego Parku Narodowego. Czy tak poczciwie i sympatycznie wyglądający owad mógłby ugryźć?

Naukowiec i swędzący syndrom dnia następnego

salwinia_plywajaca

Syndrom dnia następnego u biologa środowiskowego objawia się nieco inaczej niż u przeciętnego człowieka. Bo nie chodzi o ból głowy tylko swędzącą skórę… od pogryzień owadów krwiopijnych i pokłucia przez rośliny.

W ostatnich, upalnych i burzowych dniach byłem na wyprawie badawczej  w Delcie Wisły, Żuławami zwanej. Z racji pory roku i pogody najbardziej dokuczliwe były krwiopijne owady z rodziny bąkowatych (Tabanidae): ślepaki i jusznice deszczowe. W upalne lipcowe i sierpniowe dni, zwłaszcza przed burzą, są wyjątkowo aktywne. W czasie badań, oganiania się i klepania we wszystkie części (odkryte) ciała, ukłucia nie są zbyt bolesne. Jakkolwiek bąkowate kąsają boleśniej niż komary. Dopiero na drugi, trzeci dzień, skóra staje się coraz bardziej swędząca i zaczerwieniona od licznych owadzich ugryzień. Do tego doliczyć trzeba mikroskopijne ranki od ukłuć przez różne rośliny. Przedzierając się przez gąszcze nadwodne, skóra wydelikaconego mieszczucha (naukowca-biurkowca) narażona jest na delikatne pokłucia. Kiedy upał, wtedy chętniej się rozdziewamy, zamiast przezornie „gotować” się w szczelnym ubraniu. I tak źle i tak nieprzyjemnie.

Tak, praca w terenie, z komarami, meszkami, kuczmanami, bąkami i kleszczami w sąsiedztwie i za uchem, nie należy do najłatwiejszych. Na dodatek czasem deszcz za kołnierz się leje, grząski grunt pod nogami się zapada, a i czasem dzikie zwierzę wystraszy, wyskakując zza krzaka albo pioruny bijące z nieba i grad lecący na głowę. Te trudy odczuwa się po przyjeździe do domu. Nie tylko fizyczne zmęczenie ale i swędzący syndrom dnia następnego :).

Mimo niedogodności w trakcie i po, wyprawy terenowe przynoszą wiele przyjemnych doznań. Doznań odkrywania i namacalnego obcowania z unikalną przyrodą. Delta Wisły jest dla mnie hydrobiologicznym odkryciem. Na przykład załączona na zdjęciu wyżej paproć wodna: salwinia pływająca (Salvinia natans). W młodości czytałem o niej w podręcznikach akwarystycznych, oglądałem obrazki a na studiach czytałem w podręcznikach botanicznych. Podczas wielu wypraw naukowych, nie udało mi się jej spotkać. A w Delcie Wisły widziałem ją w wielu miejscach, obok innych niezwykłych roślin, owadów, ptaków i krajobrazów odmiennych od tego, do czego przywykły moje oczy. Dla naukowca nowe badania, nowe tematy są zawsze fascynującą przygodą. Trudno w tym zawodzie o rutynę i znudzenie. Cena warta ugryzień, poparzeń przez pokrzywy, pokłucia przez osty itd.

W trakcie żuławskich zmagań z przyrodą rozdzwoniły się telefony, nawet i z telewizji. Z pytaniami o letnie pokąsania. Widać że wakacyjny temat ogórkowy z użądleniami i pokąsaniami jest znowu na czasie. Tego, czego nie jesteśmy w stanie zmienić, najlepiej zaakceptujmy. Nie ma co ze strachu przed owadami, żmijami, kleszczami i innymi elementami przyrody siedzieć w domu. Lepiej poznać przyrodę, zrozumieć i nauczyć się unikać negatywnych skutków. Do tego potrzebna wiedza. Kiedyś ta wiedza była wszystkim znana (bo na co dzień stykaliśmy się z przyrodą), teraz mieszczuch musi się jej nauczyć z książek i telewizji. A potem doświadczyć na łonie natury.