Na łonie natury i na dodatek prestiżowo ?

27912977_10213980447858653_7029341274279320369_oWydawało mi się, że wiem co znaczy zwrot „na łonie natury”. Ale gdy przechodzę obok dawnego jeziora Płociduga Mała i trwającej tam budowy, to stracę pewność. Na wszelki wypadek zajrzałem do słowników języka polskiego… najwyraźniej i one nie są już aktualne.

Na łonie natury (czyli na łonie przyrody) oznacza: wśród lasów, pól, w otoczeniu przyrody. Oznacza obszar, na którym znajduje się dużo roślin (i to dziko rosnących), obszar nieskażony zanieczyszczeniami. Zwrot „na łonie przyrody” kojarzy się z rekreacją, wypoczynkiem, powrotem do dzikiej (a przynajmniej dzikawej) przyrody, kojarzy się z odpoczynkiem. Mieszkańcy hałaśliwych miast chętnie uciekają na wypoczynek na łono natury. Sądzą z reklamy dewelopera – będzie blisko. Ale to ułuda.

Prestiżowe domy, ba nawet apartamenty, na łonie natury. Właśnie powstają. Owszem coś wspólnego z łonem natury mają, ale tylko w czasie przeszłym. Bo ni mniej ni więcej oznacza to,że budują domy na łonie natury, ale jak wybudują, to już tej natury nie będzie.

Jezioro Płociduga Mała ma długą historię. „Za Niemców” zostało osuszone ale przez lata uległo samoistnej renaturyzacji. W wyniku niedrożności części rowów odwadniających podniósł się nieco poziom wody i powstało przecudne rozlewisko z licznie żyjącymi tu traszkami, chruścikami czy kałużnicą. Widywałem remiza, sarny, lisy, krążącego błotniaka, liczne żaby, ważki, przepięknego motyka czerwończyka nieparka itd. W ostatnich dwóch latach gnieździły się tu gęsi gęgawe. Miejsce to było niezagospodarowane ale służące mieszkańcom do spacerów. Liczyłem, że może miasto uporządkuje ten teren. Tak zresztą było w planie zagospodarowania (oglądałem przy okazji wykonywania ekspertyzy) – nie było przewidziane pod inwestycje a przeznaczone na teren rekreacyjno „zielony”.

Latem 2017 roku wjechała koparka i pogłębiając rów melioracyjny całe rozlewisko zostało zniszczone )osuszone). Zginęły traszki i żaby. Zginęło wiele organizmów wodnicy i wodno-błotnych. Oficjalnie, jak można było się dowiedzieć z mediów, to odnowiono rowy melioracyjne bo ponoć woda zalewała piwnice mieszkańcom domów przy ul. Gałczyńskiego. Na pierwszy rzut oka wydało się to zwykłą ściemą. Po kilku miesiącach „wyszło szydło z worka”. Wjechały maszyny i rozpoczęła się budowa. Zatem ewidentnie osuszenie było przygotowaniem pod inwestycję… Wycięto drzewa, osuszono teren, systematycznie nawożona jest ziemia. I gruz budowlany.

Deweloperzy sprzedają marzenia. Same chwytliwe słowa: coś prestiżowego, na łonie natury. Iluzja i fałsz a przy okazji dewastacja ostatnich skrawków przyrody w mieście. Łono natury w czasie przeszłym. Pogorszenie warunków dla już mieszkających tu ludzi i łudzenie nowych mieszkańców. Nie będzie ani przyrody, ani czystego powietrza, ani miejsca na spacery. Smog spory, co można sobie codziennie sprawdzić. Pozostaje prestiż? Bardzo iluzoryczny prestiż.

Tereny zielone w mieście potrzebną są dla zdrowia mieszkańców. Gdy ich brakuje, obniża się jakość życia. A tymczasem smog rośnie. Ostatnie skrawki zieleni zasypywane są gruzem. To gdzie ludzie mają wypoczywać? Nic dziwnego, że na spacery, nawet te poświąteczne, wielu mieszkańców wybiera… galerie handlowe…. Zamiast kontrowersyjnego zakazu handlu w niedzielę lepiej byłoby zainwestować w tereny zielone w mieście, nawet zwykłe „parki kieszonkowe”. A tymczasem w Olsztynie masowo wycina się drzewa, zasypuje tereny podmokłe, likwiduje skwery i… stawia lampy na środku chodnika (ostatnia inwestycja i budowa nowego mosty na Łynie). Brak wyobraźni czy jakaś głęboka, skrywana nienawiść do ludzi?

Zobacz także

Ile chruścików widać na załączonym zdjęciu? Dygresja o biologii i ekologii.

policzone_chrusciki

Przeciętny oglądacz i spacerowicz nie zobaczy żadnego chruścika na powyższym zdjęciu. Znakomicie zlewają się z tłem. Jest to więc drobna uwaga do pytania, po co są chruścikom domki. Wprawne oko (czyli ukierunkowana uwaga poznawcza, z wcześniejszą wprawą w rozpoznawaniu i wyszukiwaniu chruścików) dostrzeże pojedyncze, małe domki chruścików. Dostrzegamy to, czego się spodziewamy, oczekujemy i co już znamy. Przy powiększeniu zdjęcia na komputerze doszukałem się 11 piaskowych domków chruścików (zaznaczone czerwonymi kółkami). Znając siedlisko i przyglądając się im w terenie mogę napisać, że są to młode larwy Potamophylax nigriconirs. Były także larwy Sericostoma sp. Ale ich akurat na zdjęciu nie widać.

Zdjęcie wykonane zostało w połowie września w rozległym źródlisku Puszczy Knyszyńskiej, w rezerwacie Budzisk. Obfitość chruścików była duża. Nastaje jesienny czas, liście opadają do wody, pojawia się duża baza pokarmowa. Cykl życiowych omawianych chruścików (rozdrabniacze, detrytusożercy) dostosowany jest do sezonowego pojawiania się pokarmu (zimowe wielkie żarcie). Ale te wodne owady nie żywią się samą celulozą. Zjadają porastające liście bakterie i grzyby, stanowiące wartościowe źródło azotu (białka).

Zjadać i nie być zjedzonym. W dużym stopniu domki chruścików pełnią funkcję kamuflażu. Co dobrze widać na zdjęcia (przez to że nie widać). Trudno odróżnić chruścika od tła, więc jest dla potencjalnych drapieżników niewidoczny lub trudno widoczny. Liść został odwrócony, zatem widoczne na liściu larwy były pierwotnie od spodu, zupełnie niewidoczne. Ale być może wyspecjalizowany drapieżnik (albo wyćwiczony trichopterolog lub bentosiarz) być może łatwiej dostrzega swoje ofiary. Po prostu specjalizacja.

Ile jest wszystkich chruścików na powierzchni helokrenu (helokren to typ źródła), widocznej na zdjęciu? Zapewne dużo więcej niż uda się dostrzec na zdjęciu. Trzeba by było podnieść i przejrzeć wszystkie liście, jak i być może poszukać larw zagrzebanych w piasku. Jednym słowem trzeba byłoby pobrać próbę czerpakiem hydrobiologicznym i przebrać na białej kuwecie (tacce) – wtedy wszystkie bezkręgowce są łatwiej zauważalne. Łatwiej także zauważyć je wtedy, gdy się poruszają. Zatem przebieranie przyżyciowe jest efektywniejsze. Wymaga czasu i cierpliwości. Mniejsze osobniki widoczne będą dopiero pod powiększeniem (oglądane w pracowni pod lupą stereoskopową).

Larwy chruścików na białej kuwecie będą lepiej widoczne… bo wyjęte są z ich środowiskowego kontekstu. Przez wiele stuleci zoologia miała taki charakter: zwierzęta przedstawiane były w oderwaniu od ich ekologicznego kontekstu: atlasy zwierząt z cechami budowy. Przegląd systematyczny, skupiony na budowie zewnętrznej i wewnętrznej. Różnorodność może zadziwiać. Ale organizm (gatunek) funkcjonuje w konkretnym środowisku. Jest do niego przystosowany. Ów ekologiczny kontekst pozwala wiele zrozumieć z budowy analizowanego organizmu.

Intelektualne dostrzeżenie organizmu w jego środowisku, czyli analizowanie budowy i funkcji w kontekście środowiska, w którym dany gatunek żyje, pozwoliło wiele zawiłości zrozumieć. Tak, jak chociażby funkcję domku u larw chruścików. Jest jeszcze drugi kontekst – ewolucyjny. To dostrzeżenie organizmu w kontekście i środowiska i relacji z innymi gatunkami oraz w kontekście czasu. Ekologia i ewolucja porządkują nam ogromną różnorodność biologiczną, zaprowadzają porządek i pozwalają dostrzec wiele prawidłowości. Pozwalają zrozumieć pozorny chaos i niepowtarzalność.

Potrzebne są dwa równoczesne podejścia: analizowanie części jak i analizowanie całości (czyli kontekstu owej części). Zatem analityczne podejście do organizmu jak i syntetyczne, całościowe analizowanie w naturalnym środowisku (kontekst ekologiczny i ewolucyjny). Dobra teoria pozwoli zobaczyć to, czego nawet nie widać. Na przykład ślady obecności organizmów, których nie widać na zdjęciu (bo były tu wcześniej a teraz są nieco dalej). Lub ślady obecności mikroskopijnych bakterii i grzybów.

Niebawem nowy rok akademicki. Razem ze studentami rozpocznę kolejną przygodę detektywistyczną – uczenie się dostrzegania w otaczającym nas świecie różnych organizmów i dostrzegania ich przyrodniczego sensu. Zatem i część i całość. Z racji mojej specjalności będą to organizmy wodne, ze szczególnym uwzględnieniem chruścików. Na przykładzie jednej części opowiedzieć można o całym świecie. Tak jak z ziarna piasku można wywnioskować o całej pustyni.

A opowieści przyrodnicze mogą być okazją do… opowiadania o człowieku. Jeśli nie wprost, to przez subtelne analogie. Liczę więc, że bloga odwiedzać będą także i humaniści.

O istocie życia czyli czy krowa jedząca paszę z GMO sama staje się GMO

krowy1Istota życia biologicznego przez stulecia zaprzątała głowy ludzkości. Długo rozgryzano jego tajemnicę. Ale i dzisiaj dla wielu stanowi nieodgadniony problem. Ot na przykład w dyskusji pod artykułem Serek wolny od GMO – rzecz o informacji zbędnej i bałamutnej. Gość: [zaciekawiony] napisał „Zwraca tu uwagę myślenie, z jakim się już spotkałem – otóż dla wielu oczywistym jest, że mleko krowy karmionej GMO będzie mlekiem GMO (a mięso wołowiną GMO).”. Na potwierdzenie tego spostrzeżenia nie trzeba było długo czekać, gdyż kolejny rozmówca [DrobnaUwaga] napisał tak „(mleko krowy karmionej GMO będzie mlekiem GMO) Ze szkoły podstawowej: pierwsza i druga pochodna funkcji zależy od tej funkcji. Kłania się pojęcie całek. 🙂 Też szkoła podstawowa.”

W jednym zdaniu DrobnejUwagi znalazło się kilka błędów, pierwszy mało istotny dla opisywanego problemu – w szkole podstawowej (tej dawnej, ośmioletniej, jak i współczesnej, sześcioletnie) nie było i nie ma całek (o ile dobrze pamiętam). To taki zabieg erystyczny, że niby to takie proste i każde dziecko ze szkoły podstawowej wie. Otóż nie jest to takie proste a w tym niby logicznym rozumowaniu kryje się kilka błędów, w tym brak wiedzy biologicznej, dotyczące tego czym jest DNA i informacja genetyczna. Nie wystarczy znać pojęcia i funkcje matematyczne, trzeba je poprawnie stosować (adekwatnie). To tak, jakby piłą wbijać gwoździe – niby dobre narzędzie ale akurat służące do czegoś innego.

Kiedyś myślano, że organizmy żywe mają specjalną substancję vis vitalis. W rozumowaniu, z przykładem pochodnych funkcji, zakłada się, że GMO to taka właśnie substancja. Różne zanieczyszczenia, skażenia np. metalami ciężkimi, pestycydami itd., przenoszą się w łańcuchu pokarmowym, czasami w ilościach śladowych a czasami nawet się kumulują w wyższych poziomach troficznych. Nawet naturalne substancje, zawarte w roślinach, mogą przedostawać się do organizmu krowy (nie wszystko ulegnie całkowitemu metabolizmowi i rozkładowi), dlatego czasem w mleku można wyczuć elementy paszy (np. kiszonek), którymi karmione są zwierzęta. O ile chemioterapeutyki, np. antybiotyki znajdujące się w odchodach zwierzą, wywiezione na pole, przedostają się do roślin i potem ponownie do zwierząt, o tyle nie dotyczy to DNA i tym samym GMO. Niewielkie cząsteczki mogą przenikać, organizacja już nie.

Zanim wyjaśnię dokładniej co to jest GMO (genetycznie modyfikowane organizmy). Warto przypomnieć sobie czym jest DNA i dziedziczenie. Jedynie bardzo małe fragmenty RNA lub mikro DNA mogą teoretycznie przedostawać się z treści przewodu pokarmowego przez jelito do organizmu. Nad tymi relacjami prowadzi się badania w zakresie wpływy mikroorganizmów na nasz metabolizm i tworzy się koncepcję hologenomu – korzystania ze wspólnych (cudzych) genów, w tym przypadku w jakimś stopniu mniej lub bardziej symbiotycznych bakterii i grzybów. Wszystko w kontekście ekosystemu przewodu pokarmowego (organizm jako ekosystem i układ wzajemnie na siebie wpływających gatunków). U krowy te zależności są jeszcze bardziej złożone niż u człowieka, bo w swoim żołądku ma swoistą fabrykę biotechnologiczną: dostarcza rozdrobnionej paszy z niestrawną dla kręgowców celulozą by rozwijały się bakterie. To dzięki ich enzymom (a więc i DNA czyli informacji genetycznej) następuje trawieni celulozy. W dalszej części żołądka krowy znajduje się kolejna „fabryka biotechnologiczna” – swoista ferma pierwotniaków. Odżywiają się one bakteriami. A krowa trawi pierwotniaki. Jeśli uznać pierwotniaki za zwierzęta (to duże uproszenie!), to krowa żywi się… mięsem. W każdym razie jest znakomitym przykładem dla teorii hologenomu i organizmalnego ekosystemu.

Kluczowym elementem dla zrozumienia istoty życia jest informacja i organizacja. Nie suma elementów lecz także sposób ich uorganizowania decyduje o właściwościach obiektu (przykładem niech będzie zegarek – same części nie tworzą zegarka a jedynie ich odpowiednie ułożenie względem siebie). Codziennie zjadamy tysiące (a w zasadzie miliardy) genów. Długie łańcuchy DNA, w procesie trawienia, rozbijane są na małe cząstki. Przyswajamy więc substancję ale nie organizację. To tak jak budowa domu z rozbiórkowej cegły. Owszem, starą cegłę wykorzystujemy ponownie do budowy ale „nie dziedziczy” się kształt dawnej budowli. Powstaje zupełnie coś nowego. Zatem zjadamy codziennie miliardy genów bakterii, grzybów, roślin i zwierząt , ale nie przejmujemy ich organizacji, nie przejmujemy ich genów.

Oczywiście, w przyrodzie zdarzają się sytuacje horyzontalnego transferu genów (nie z rodzica na potomstwo), czasem między odległymi gatunkami. Dzieje się to jednak zupełnie w inny sposób, za pomocą wektorów. Te naturalne mechanizmy wykorzystuje nota bene biotechnologia.

Znam tylko jeden przykład wykorzystywania DNA z pokarmu by wbudować we własny genom. Tak dzieje się u dzieworodnych wrótków (Rotatoria) z grupy Bdelloidea . Wrotki te przez miliony lat zachowały dzieworodność (czyli praktycznie żyją przez samo-klonowanie). Naukowcy długo się zastanawiali, jak to możliwe, by przetrwać tak długo w zmieniającym się środowisku przy zredukowanej przez partenogenezę możliwości rekombinacji genetycznej. Niedawno odkryto, że wspomniane wrotki mogą wbudowywać fragmenty DNA zjadanych organizmów do swojego DNA i w ten sposób rekompensować sobie brak płci. Bo sensem rozmnażania płciowego jest przede wszystkim rekombinacja materiału genetycznego i tworzenie różnorodności genetycznej (zróżnicowania). Szczególny przypadek ewolucyjny i biologiczny.

Życie jako zjawisko zawsze zachwycało i intrygowało. Kiedyś uważano, że stanowi osobny rodzaj materii. Pozostało to na przykład w używanych do dzisiaj określeniach „materia martwa”, „materia ożywiona”. Dzisiaj dajemy tym zwrotom zupełnie inny sens niż kiedyś. Dawniej uważano, że związki organiczne tworzone są tylko w organizmach żywych. Stąd w chemii przetrwał jeszcze podział na chemię organiczną i nieorganiczną. Ale od kiedy udało się zaobserwować syntezę związków organicznych z nieorganicznych, ten podział runął. Zostały tylko zwyczajowe nazwy ale nie ich pierwotne znaczenie. Organizmy żywe składają się z takich samych pierwiastków i związków jak i wszystko inne wokół nas (materia nieożywiona). Tyle tylko, że złożoność związków organicznych jest większa. Tajemnicą życia jest organizacja a nie jakaś dodatkowa substancja, np. vis vitalis.

Powtórzę jeszcze raz: w procesie odżywiania z roślin na krowy przechodzi materia (substancje, pierwiastki i proste związki chemiczne) ale nie organizacja. Nie ważne jakie geny zjadają krowy, informacja genetyczna nie przenika do krowiego mleka czy mięsa. W tym sensie nie ma znaczenia czy krowa je paszę z organizmów modyfikowanych genetycznie (GMO) czy nie. Przykład z zależnością i funkcją matematyczną jest w pełni nietrafiony. Owszem, są inne zagrożenia, o których pisałem wcześniej ale akurat nie takie (np. z paszą przedostają się pestycydy, antybiotyki i inne substancje).

Pora na wyjaśnienia co to jest GMO czyli organizmy (z)modyfikowane genetycznie. Według najprostszej definicji (szerokiej choć nie w pełni poprawnej) GMO to bakterie, grzyby, rośliny i zwierzęta, których (niektóre) geny zostały celowo zmienione przez człowieka. A poprzez geny ich własności biologiczne (produkcyjne itd. – wystarczy porównać dziką kukurydzę czy dzikie banany i współczesne, hodowlane odmiany). Poprzez rekombinację DNA i inne pokrewne techniki, można tworzyć organizmy o odmiennych właściwościach niż macierzysty, wyjściowy gatunek. Dlaczego zaznaczyłem, że ta definicja choć powszechna nie jest w pełni poprawna? Bo w tak podanym znaczeniu człowiek od kilku tysięcy lat tworzy GMO: poprzez różnorodne zabiegi hodowlane: krzyżowanie, chów wsobny, szczepienie roślin itd. W taki sposób na przestrzeni wieku powstało wiele odmian roślin i raz zwierząt, wszystkie wyprowadzone z dzikich gatunków. Obawiając się takiego GMO musielibyśmy przestać jeść. W późniejszych latach, by przyspieszyć tak rozumianą rekombinację, rośliny i zwierzęta poddawano działaniu różnych związków chemicznych i promieniowaniu by doprowadzić do mutacji, a potem poddawać dalszym „tradycyjnym” procesom tworzenia ras i odmian. W tych zabiegach mutagenezy chodziło o zwiększenie różnorodności genetyczne (proces mutacji).

Poprawna definicja GMO podkreśla techniki, jakie wykorzystuje się w modyfikowaniu organizmów: organizmy zmodyfikowane genetycznie (GMO) to takie, których genom (geny), został zmieniony metodami inżynierii genetycznej, w celu uzyskania nowych cech fizjologicznych (lub zmiany istniejących). Zatem istotne są te techniki inżynierii genetycznej, nowe w stosunku do wielowiekowej tradycji. Pozwalają na szybszy i w większym zakresie także horyzontalny transfer genów, nawet między bardzo odległymi filogenetycznie gatunkami. Techniki inżynierii genetycznej wykorzystują w gruncie rzeczy naturalne zjawiska, występujące w przyrodzie. Jednak wykonywane są na zupełnie inną skalę i w warunkach laboratoryjnych oraz są to działania celowe a nie przypadkowe.

Na czym polegają modyfikacje genetyczne? Polegają głównie na następujących działaniach: 1. zmieniona zostaje aktywność genów naturalnie występujących w danym organizmie, 2. do organizmu wprowadzone zostają dodatkowe kopie jego własnych genów, 3. wprowadzany gen pochodzi z organizmu innego gatunku (są to organizmy transgeniczne). Już choćby to wskazuje, że GMO to bardzo szerokie i mocno zróżnicowane zjawisko.

Podsumowując: krowa nawet jeśli w paszy dostaje jakieś rośliny zmodyfikowane genetycznie (GMO) sama nie staje się GMO, ani jej mleko, ani mięso.

GMO jest pojęciem i zjawiskiem zupełnie nowym cywilizacyjnie. Skala społecznej niewiedzy jest dość duża. Na bazie tej niewiedzy wykorzystuje się GMO do straszenia niczym w dawnych wiekach czarownicami czy rzucaniem uroków. Nie wystarczy edukacja szkolna (bo na efekty czekać będzie trzeba kilkadziesiąt la), niezbędna jest edukacja pozaformalna i ustawiczna. GMO jest dobrym przykładem współczesnych wyzwań edukacyjnych – zmiany cywilizacyjne (i w zakresie wiedzy) są tak duże i szybkie, że uczyć muszą się wszyscy, od małego do seniora. Inaczej nie można będzie zrozumieć rzeczywistości wokół nas. Do normalnego funkcjonowania musimy uczyć się świata powstającego na naszych oczach. Rozwój różnych form edukacji ustawicznej i pozorowanej jest niezbędny.

Produkować z troską o Ziemię, żywić z troską o konsumenta

W połowie października miałem okazję uczestniczyć w konferencji pt. „Produkować – z troską o Ziemię. Żywić – z troską o Konsumenta”, zorganizowaną przez Departament Rozwoju Obszarów Wiejskich i Rolnictwa Urzędu Marszałkowskiego woj. warmińsko-mazurskiego,  pod patronatem Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego Gustawa Brzezina. Na spotkanie w Osadzie Danków (urocze miejsce) w Wielimowie k. Miłomłyna, przyjechali przedstawiciele z trzech województw.

Spotkałem osoby, które znałem tylko internetowo. W realu można dużo owocniej podyskutować. I zaplanować działania w przyszłości. Posłuchałem o rolnictwie ekologicznym i niezwykłych lekcjach muzealnych. Zdziwiło mnie to, że zapotrzebowanie na produkty zdrowej, ekologicznej żywności jest dużo większe niż możliwości produkcji. Co prawda jest sporo gospodarstw ekologicznych i tradycyjnych ale mało jest przetwórców. Być może dobrym rozwiązaniem byłoby sprzedawać żywność ekologiczną… na miejscu. Do tego potrzeba nowych inicjatyw i współpracy. A na rozwój obszarów wiejskich są pieniądze (PROW 2014-2020). Rozmówcy podkreślali, że łatwe pieniądze się skończyły, Teraz pora na innowacje (czyli trzeba ruszyć szarymi komórkami).

Być może wsparciem dla żywności wysokiej jakości będą inkubatory przetwórstwa lokalnego. Skoro certyfikowanie produktów jest kosztowne i daje mało korzyści niewielkiemu producentowi, to być może szansą są produkty tradycyjne. Te potrzebują tworzenia legendy produktu.

Niezwykle dla mnie ciekawym było wystąpienie o działaniach kucharza … w muzeum (Wilanów). Interaktywne muzeum i rekonstrukcja kulinarna wraz z odtwarzaniem dawnych smaków. Muzea wyglądają już inaczej. Można w nić zjeść. I wcale nie chodzi o zaspokojenie głodu. Chodzi o pogłębioną podróż w przeszłość. I poznawanie starych odmian roślin i ras zwierząt. To także dobry pomysł dla regionalnego dziedzictwa kulinarnego, kulturowego i przyrodniczego. By sami turyści przyjechali do nas i do producentów ekologicznej żywności. Aby się to jednak udało, potrzeba współpracy, współpracy i innowacyjności. Bo w turystyce nie chodzi o samo jedzenie i spanie. Potrzebna jest także niebanalna przygoda.

Nad Kanał Elbląski nie pojechałem tylko posłuchać i w kuluarach podyskutować. Przygotowałem krótki referat o zupie z pokrzyw, zakopiańskiej litworówce i maści czarownic do latania. A do prezentacji przygotowałem degustację. Bo same słowa i obrazy nie przemawiają tak dobitnie jak własne doświadczeni. Chciałem pokazać namacalny przykład współpracy nauki z gospodarką (małymi, rodzinnymi firmami) oraz opowiedzieć o Wimlandii. Czyli o budowaniu legendy marki i wspieraniu lokalnej produkcji .

Z pomysłami i inspiracjami wracam na uczelnię, by podzielić się ze studentami (już w tym tygodniu, bo po co odkładać?). Opowiedzieć i spróbować od razu pomysły zrealizować. By studentom przekazywać nie tylko informacje (wiedza) ale stwarzać okazję do działania i nabierania doświadczenia w rzeczywistej pracy (współpraca z przedsiębiorstwami).

Huculskie wiedźmy i zasada nieoznaczoności

huculszczyzna2Ekolodzy także mają swoją zasadę nieoznaczoności.  Tak w sporym uproszczeniu. Bo ingerencja w środowisko, z pobieraniem prób, odłowem osobników itd, powoduje zmiany: korzystne dla jednych niekorzystne dla innych populacji. Zatem jeśli chcieć dokładniej zbadać np. chruściki w rzece Pasłęce, to należałoby pobrać więcej prób… a zatem wprowadzić większe zmiany. Być może częste pobieranie prób w większym stopniu eliminuje gatunki stenobiontyczne a ułatwia życie eurytopom. W jakimś sensie więcej znaczy mniej (więcej prób, mniej wiedzy o tym co było i jak było bez badań).

Podobny problem chyba mają  etnografowie. Im bardzie wypytują, starają się poznać, tym bardziej „tubylcy” tworzą legendy, rytuały itd. Dowcipnie o tym pisze Michał Kruszona w swojej książce „Huculszczyzna. Opowieść kabalistyczna”:

Ankiety takie służyły do tak zwanych wywiadów terenowych. Odtąd etnografowie, zwłaszcza ci z mniejszym doświadczeniem, słuchają od wioskowych mądrali dokładnie tego, co chcą usłyszeć. Współcześni molfarzy i wieszczuni [rzecz dotyczy Huculszczyzny, ale śmiało można uogólnić] przygotowują się do tych spotkań solidnie niby do seminariów, czytają książki i opracowania antropologiczne, nierzadko w obcych językach. Wymyślają coraz to nowe opowieści, przytaczając je jako prastare.”

Omawiana książka (wraz z załączoną ilustracją) nie jest typową pracą naukową i etnograficzną. Niemniej autor ma odpowiednie wykształcenie i jak można wywnioskować dużą wiedzę o Huculszczyźnie. Natomiast ostrożność przy żadnej lekturze nie zawadzi.

Książka jest interesująca i warta przeczytania. Ukazuje przepiękny świat… którego już nie ma. Między wierszami znalazłem coś w interesującym mnie temacie, dotyczącym wiedźm. W jednym fragmencie autor wspomną o wiedzy ziołoleczniczej Hucułów (Rusinów, Karpatorusinów): „Huculi nad górnym Czeremeszem zamieszkiwali w XVIII wieku (…) głównie lasy i połoniny. Unikali uprawy roli, doskonaląc sposoby hodowli bydła i owiec. (…). Była też jeszcze jedna dziedzina, na której znali się jak mało kto, było nią znachorstwo wraz z towarzyszącą mu znajomością wszelakich ziół i naturalnych medykamentów. Ludzie obserwowali chore zwierzęta, bacznie przyglądając się roślinom wybieranym przez nie pośród innych (…) Później wzbogacali zwierzęcy instynkt o własną Intuicję, dodając do niej często niemałą dozę własnej inteligencji [oczywiście są to domniemania i interpretacje  Kruszony]”. Sąsiadami Hucułów byli Żydzi (późniejsi Chasydzi). „powstawał system stosowany w praktykach magicznych i znachorskich. Podpatrywał te sposoby Beszt. Od Hucułoów przejął wiedzę na temat ziół i ich działania. Praktyczną wiedzę medyczną łączył z mistyką. Stworzył w ten sposób spójny system (…)” Tak powstał chasydyzm. O wiedźmach nie ma wzmianki ale jest o ziołolecznictwie.

Kruszona wspomina o wiedźmach przy okazji fajki „Fajka ma wiele wspólnego z czarami. Zaczarować może każdego. Jej dym (…).” Jak na razie jest to przenośnia. Ale potem wspomina o kobietach, także palących fajkę, i ich zniszczonej cerze trudem życia. „Kiedy są młode [Hucułki], bywają piękne, stąd mamy na Huculszczyźnie czarodziejki i czarownice [te pierwsze młode, piękne, czarujące, te drugie stare i brzydkie]. Piękne czarnookie lansują między kawalerami swoją urodę, starając się być dostrzeżone zwłaszcza przez przybyszów spoza górskiej krainy. Czarują czarnymi oczyma. Dzisiaj mawia się, że różnica między lasowanie [to dotyczy więdnącej urody na starość] a lansowaniem zależy od wieku i jest tożsama z różnicą między czarownicą a czarodziejką„.

Nie zwróciłbym uwagi na te wzmianki o czarownicach, gdyby nie dalszy fragment, o starej Oksance, chodzącej po swoim obejściu między żmijami. Najwyraźniej była uważana przez miejscowych za czarownicę. Kiedy w czasie letniej powodzi porwała ją woda Czeremesza, nikt jej nie ratował. Utopiła się „Teraz straszą tam rybaków [kości po Oksance], a u nas i deszcz pada, i słońce świeci jak Bóg przykazał. Jest teraz spokojniej, bez czarownicy.” Owa powódź była po ulewie, jaka spadła po długiej suszy…. Najwyraźniej za suszę miejscowi Huculi obwiniali wiedźmę-czarownice Oksankę. Stara była. Młoda i piękna może by ktoś i ratował..

Róże zakwitające jesienią czyli o pożytkach z różnorodności

14481753_10209448884652405_6559468705297065698_oRóża zakwitająca pod koniec września (zdjęcie zrobione 26 września, w Olsztynie) to jakaś anomalia? Przecież już kwitła latem, teraz obsypane są owocami. Nie za późno na zakwitanie? Przecież owadów do zapylenia coraz mniej, a i przymrozki blisko. Czy zdąży wydać owoc? Wydaje się że to zupełnie bez sensu i szans na powodzenie. A jednak w tym przyrodniczym szaleństwie jest sens i metoda.

Różnorodność biologiczna to wielość gatunków w ekosystemie. Różnorodnych gatunków o bardzo zróżnicowanych strategiach życiowych i przystosowaniach ekologicznych. Jakiekolwiek by nie były warunki, czy to chłodno, czy upalnie, czy deszczowo czy raczej sucho – zawsze jakiemuś gatunkowi będzie to sprzyjało, innemu przeszkadzało. Zatem duża różnorodność sprzyja stabilności ekosystemów.

Podobnie jest z populacją jednego gatunku. Osobniki nie są identyczne, różnią się nieznacznie między sobą. Są więc i takie, które na skutek różnych sygnałów środowiskowych zakwitają jesienią, zupełnie nie w porę. Zazwyczaj jest to zmarnowany potencjał. Ale czasem może się opłacać. Jeśli tegoroczna jesień będzie długa i ciepła akurat może ta róża wyda owoc. Odniesie sukces w nietypowych warunkach. Dla całego gatunku może to oznaczać przetrwanie w nietypowych i zmiennych warunkach (pojawi się więcej osobników zakwitających pod koniec września). Zmiany klimatu są coraz bardziej widoczne. Skutkują zmianami w pogodzie. Dawna strategia i cykl życiowy może okazać się pułapką. To właśnie takie osobniki nietypowe mogą zagwarantować sukces całej populacji (gatunku).

Zmienność jest kosztowna, bo w warunkach bardzo stabilnych i powtarzalnych taka zmienność od optimum oznacza stratę. Ale w warunkach zmienności i niepowtarzalności warunków środowiskowych taka „rozrzutna” zmienność jest bardzo korzystna – zawsze jakiś zakres zmienności (osobników) „utrafi” w warunki środowiska danego okresu (roku, wielolecia).

Myślę że podobnie jest w kulturze i społeczności – różnorodność wydaje się rozrzutna i kłopotliwa ale właśnie w warunkach zmieniającego się środowiska może okazać się zbawienna. Skoro przyszłość nie jest do końca przewidywalna to nie wiadomo co się może przydać. Co okaże się bardzo korzystne.  Ujednolicanie narodu np. do „prawdziwych Polaków” może okazać się klęską w porównaniu do wielokulturowości pod każdym względem, nie tylko genetycznym ale i społecznym.

Jedno jest pewne, zmienia się nie tylko klimat ale i warunki cywilizacyjne. Nie nadążamy za zmianami. Nic nie będzie takiej jak wczoraj i dzisiaj. A skoro tak, to we własnym, narodowym interesie powinniśmy zadbać o dużą wielokulturowość, różnorodność pod każdym względem. Imigranci mogą okazać się życiodajną siłą, gwarantująca przetrwanie.

O gliniarzu naściennym, misji uniwersytetu i edukacji przyrodniczej

gliniarz_nacienny_Krk_3Uczestnictwo w poznawaniu świata dla każdego jest dostępne. To nie jest wiedza tajemna ani ekskluzywna jedynie dla wybrańców (fakt – wymaga wysiłku uczenia się i czytania, dialogu – ale przecież na to nie trzeba pozwolenia czy dyplomów). Piszę to w kontekście zarówno edukacji szkolnej jak i pozaformalnej. Ważne jest jednak merytoryczne wsparcie i otwarcie środowiska naukowego. Trzeba coś zrobić dla innych a niekoniecznie tylko „dla punktów” czyli w perspektywie krótkoterminowej dla własnej kariery. Być może stałe patrzenie pod nogi zapobiega potknięciom czy wdepnięciu w kałużę, ale grozi zgubieniem celu wędrówki. Trzeba przynajmniej od czasu do czasu patrzeć na horyzont, daleko przed siebie.

Od dawna funkcjonuje wiele różnorodnych projektów badań naukowych z udziałem wolontariuszy „amatorów”. Realizowane są głównie przez organizacje pozarządowe i stowarzyszenia. Najwyższa pora by do takich działań systemowo włączyły się uniwersytety (środowiska akademickie). Bez dobrego wsparcia merytorycznego, wskazującego sensowne obszary poznawcze i łatwe metodologicznie, miłośnicy wiedzy nie bardzo sobie poradzą (mogą zawędrować na manowce pseudonauki). Nowe narzędzia internetowe stwarzają nam doskonałe możliwości. W sumie to tylko pełniejsza realizacja misji uniwersytetu. Wspominałem o tym w czasie konferencji „Inspiracje 2016”  – niebawem szerzej o tym napiszę, także w kontekście zmian w edukacji.

Jestem przekonany, że polskie uniwersytetu coraz pełniej włączać będą się w ten nurt edukacji pozaformalnej. A przynajmniej powinny. Z drugiej strony obserwacje tak zwanych „amatorów” mogą być bardzo przydatne i potrzebne zawodowym naukowcom i w szeroko zakrojonych badaniach naukowych. Umożliwiają przecież zebranie wielu danych z bardzo wielu punktów. Istotne jest to w badaniach przyrodniczych, na przykład przy obserwacji zmian zasięgu gatunków obcych i inwazyjnych czy skutków zmian klimatu.

Cztery lata temu napisałem o osie z rodziny grzebaczowatych – gliniarzu naściennym (Trąba wodna i gliniarz naścienny czyli rozważania o wyciąganiu wniosków z jednostkowych obserwacji). Zupełnie niespodziewanie odezwało się wiele osób, przysyłając nowe zdjęcia i podając miejsca obserwacji. Efektem tych korespondencji był kolejny tekst z kolejnymi danymi: O gliniarzu, co nielegalnie wdziera się do naszych domów oraz jeszcze jeden z ubiegłego roku: O gliniarzu naściennym co zasłon się czepia i do laptopów zagląda.  Skoro te wpisy są jakimś „punktem kontaktowym” dla osób poszukujących informacji o tym nowym dla Polski gatunku owada, to zamieszczam następną informację. List dostałem kilka dni temu:

Szanowny Panie Profesorze,

Piszę w nawiązaniu do wpisu na Pańskim blogu o gliniarzu naściennym. Nie wiem, czy temat jeszcze Pana interesuje, jednak chciałam poinformować o wystąpieniu tego gatunku w Krakowie (osiedle Ruczaj). Dzisiaj odkryłam gniazdo w rogu balkonu (południowa wystawa), musiało powstać w przeciągu 1, maksymalnie 2 dni. Myślę, że jest to gliniarz, wyglądem odpowiadał zdjęciom z internetu, dodatkowo w glinianych w kokonach już były zgromadzone pająki. W załączniku przesyłam zdjęcia, niestety nie są najlepszej jakości, ale mam nadzieję, że pomogą w identyfikacji.

Z wyrazami szacunku

Ewelina Żurawicz

Temat mnie interesuje z kilku powodów. Dorzucę kilka innych obserwacji, zamieszczonych w komentarzach:

  • Gość pół miesiąca temu: Zaobserwowano w Zakopanem i pod Rabką Zdrój.
  • Gość: [Grzegorz] 11 dni temu: Witam, dzisiaj zlikwidowałem 4 kokony na szafie. Zostawiam na dzień uchylone okno w mieszkaniu i nie wiem co dzieje się przez ten czas. Rzeszów, mieszkanie na 6 piętrze
  • Gość: [Snoffy] 10 dni temu : Grzegorz, u mnie w Rzeszowie też próbują się wedrzeć. W którym rejonie miasta mieszkasz?
  • Gość: [Gość1] 8 dni temu: Dziś gliniarz latał po moim balkonie (mieszkanie w bloku) z pająkiem „w zębach” 🙂 jeden kokon zrobił na balkonie przy oknie, a drugi dopiero zaczął lepić. Rzeszów, Drabinianka
  • Gość: [Przemo] *.multi.internet.cyfrowypolsat.pl 4 dni temu: Witam właśnie zlikwidowałem gniazdo gliniarza. Podkarpacie
  • Gość *.dynamic.chello.pl godzinę temu: Ja dzisiaj zlikwidowałam gniazdo w Krakowie na Ruczaju. Powstało w 1 dzień w rogu balkonu obok okna, w środku już były gromadzone pająki…

Ludzie są ciekawi świat. Najefektywniejsza edukacja to edukacja aktywna. Wystarczy czasem tylko ciekawość, telefon komórkowy z aparatem fotograficznym i dostęp do Internetu. Rolą uniwersytetów jest wykorzystać tę ciekawość i przygotować bardziej profesjonalne wsparcie, wraz z dobrymi ilustracjami, kluczami i atlasami oraz ciekawymi informacjami o tychże gatunkach.

Zamieszczone zdjęcie autorstwa Eweliny Żurawicz

Podścianka grubogłowa czyli po co komu pasożyty

katarzyna_NiemczykOwady są znakomitym przykładem bogactwa gatunków i bogactwa nazw. Jak również dawnej kreatywności nie tylko ludu ale i uniwersyteckich entomologów. Bo jakoś tę mnogość trzeba nazwać. A gatunków jest tyle, że nawet poetom kończy się inwencja twórcza. Owady to także wielka różnorodność stylów życia. Wśród sześcionogów nie brakuje i pasożytów oraz parazytoidów, czego przykładem jest zamieszczona na zdjęciu muchówka o niecodziennym wyglądzie i równie frapującej nazwie.

Spośród wielu sposobów odżywiania i relacji międzygatunkowych jakoś największą awersję czujemy do pasożytów. Z estymą odnosimy się do drapieżników (wilka, lwa czy orki) ale pasożytów nie lubimy. Czym się różni drapieżnik od pasożyta? Drapieżnik zjada swoją ofiarę (zabija), pasożyt tylko trochę „nadgryza” (wykorzystuje ale najczęściej nie zabija). W piramidzie troficznej czy łańcuchu troficznym pasożyty i drapieżniki zajmują to samo miejsce. Tyle tylko, że ofiara drapieżnika jest mniejsza lub zbliżona wielkością do swojego prześladowcy a żywiciel w stosunku do pasożyta jest znacznie większy. Choć w przyrodzie wszystkie granice są nieostre. Można powiedzieć, że drapieżnik pasożytuje… na populacji a pasożyt na osobniku. Drapieżnik „podjada” populację i jej nie zabija. Mimo takich wyjaśnień pasożytów dalej nie lubimy. A roślinożerca? W sumie też albo w całości zabija roślinę jak drapieżnik albo znacznie częściej podgryza niczym pasożyt.

Życie pasożyta też nie jest łatwe, bo ofiara broni się na wszelkie sposoby. Trudy życia często pasożyty rekompensują wielką rozrodczością (albo sprytem). Bo i straty są wielkie. Biolodzy ewolucyjni wskazuję, że jeśli koszty obrony przed pasożytem są duże, to znaczy większe niż straty wyrządzane przez pasożyta, to żywicielskiej populacji lepiej jest (z ewolucyjnego punktu widzenia) „zaakceptować” pasożyta. I zamiast tracić energię na zwalczenie prześladowcy i unikanie kontaktu, lepiej przeznaczyć ją na większą swoją rozrodczość. Zamiast więc inwestować energię w walkę przeznaczyć ją na inwestycję w potomstwo. Być może z tych względów pasożytnictwo utrzymuje się w świecie żywym. A w ewolucyjnym interesie pasożyta jest nie zabijanie ofiary tylko ją umiarkowanie eksploatować. Nie można przecież podcinać gałęzi na której się żyje.

Długotrwałe zależności międzygatunkowe, nawet w kategorii pasożytnictwa, kończą się symbiozą. W przenośni można napisać, że długotrwałe współżycie kończy się małżeństwem. Bywa tak, że z czasem (w ewolucyjnym wymiarze) żywiciel nie może dobrze egzystować bez swojego pasożyta. Integracja jest wtedy bardzo mocna. Być może więc także i pasożyty są potrzebne na tym świecie by rozwijać bioróżnorodność i złożoność świata?

Do napisania niniejszego tekstu skłoniło mnie zdjęcie, przysłane przez znajomą z Ruszajn (koło Barczewa). Przedstawiało „dziwnego” owada. Okazała się nim muchówka z rodziny wyślepkowatych z rodzaju Myopapodścianka, ślepotka (14 gatunków z tego rodzaju występuje w Polsce). Niesamowicie wyglądająca, oczy nie kojarzą się z oczami, stąd wydaje się, że jest ślepa. Nazwa rodziny – wyślepkowate dobrze oddaje charakter tych muchówek.

Wyślepkowate (Conopidae) to ciekawie ubarwione muchówki, imitujące żądłówki (taka mimikra daje bezpieczeństwo owadom, które same żądła nie mają). Ich ciała są stosunkowo smukłe, zwłaszcza odwłoki. Duże, szerokie i kanciaste są za to ich głowy, niejako pucołowate, co nadaje im niesamowity wygląd. Z przodu głowy mają przeważnie jasne ubarwienie. Większość z nich naśladuje swoim wyglądem różne żądłówki (osy, pszczoły, trzmiele, nastecznikowate, grzebaczowate). Głowa jest szersza od tułowia, czułki są trójsegmentowe. Trąbka ssąca, dwudzielna, jest zazwyczaj krótka, rzadziej długa (wygląda jak zawadiacko trzymana w zębach fajka). Odwłok rozszerzający się i opadający ku tyłowi, walcowaty. Larwy wszystkich gatunków wiodą pasożytniczy tryb życia – są endopasożytami błonkówek (żyją wewnątrz ciała ofiary a więc wielkościowo i skutkiem przypominają bardziej drapieżnika powoli zabijającego swoja ofiarę). Można je nazwać parazytoidami.

W Polsce do tej pory udokumentowano występowanie 52 gatunków z tej rodziny. W stadium imago są melitofagami, spijają nektar z kwiatów i zjadają pyłek. Przy okazji są zapylaczami (przenoszą pyłek i pomagają w zapłodnieniu roślin). Wczesną wiosną spotkać można je na kwitnących wierzbach a latem na kwitnących łąkach i polanach leśnych. Wiele gatunków związanych jest z łąkami kserotermicznymi. Niektóre gatunki są rzadkie i umieszczone na polskiej „Czerwonej liście zwierząt ginących i zagrożonych”.

Samiczki siedząc na kwiatach pożywiają się i wyczekują, aż w pobliżu pojawi się trzmiel lub pszczolinka czy inna żądłówka. Samica ląduje na grzbiecie przelatującej ofiary i szybkim ruchem nacina błonę między segmentami odwłoka żywiciela. Wykorzystuje do tego specjalny, łopatkowaty wyrostek, znajdujący się na sternicie piątego segmentu odwłoka. Wyrostek zaopatrzony jest w ząbki i bruzdy. Jest niczym sprawny otwieracz do konserw. Inne gatunki mają sztylecik, wykorzystywany w kopulacji i przy składaniu jaj w ciele żywiciela. Larwa wgryza się w odwłok ofiary, zjadając między innymi narządy rozrodcze. Potem przenosi się do tułowia. Po całkowitym zjedzeniu od środka swojego gospodarza, przepoczwarcza się i w nim zimuje. Jak widać nie tylko ludzie ubierają się w skóry innych zwierząt. Niektóre wyślepkowane składają jaja trzmielu (jajo zaopatrzone jest w specjalne haczyki, nie spadnie w czasie lotu) , np. ślipień trzemielowiec. Wraz z trzmielem jajo trafia do gniazda , tam wylęga się larwa, która prowadzi życie pasożyta gniazdowego, żywiąc się zapasami oraz larwami trzmieli.

Do najpospolitszych gatunków spośród wyślepkowatych można zaliczyć: ślipień trzmielowiec (Sicus ferrugineus), wyślepek czwórpasy (Conops quadrifasciatus), dętka rudonoga (Physocephala rufipes), Czyż polskie nazwy nie są urokliwie wymowne? Na zdjęciu prawdopodobnie jest uwiecznione podścianka grubogłowa (Myopa buccata), ale równie dobrze może być Myopa tessellatipennis (brak polskiej nazwy – ktoś musi się tym brakiem zająć).

Podścianka grubogłowa (Myopa buccata) jest średniej wielkości muchówką (6-11 mm) z charakterystyczną dla rodzaju dużą głową o silnie rozwiniętych i ubarwionych na biało policzkach. Ciało jest rdzawo-czarne, odwłok znacznie krótszy od skrzydeł. Skrzydła z niewyraźnymi białawymi i brunatnymi plamkami, żyłki częściowo poczernione. Spotykać ją można na nasłonecznionych skrajach lasu, zwłaszcza wiosną, w maju i w czerwcu. Dorosłe odżywiają się nektarem i pyłkiem. Szczyt pojawu występuje zwykle na przełomie maja i czerwca. Larwy są parazytoidami żądłówek, pasożytują zwłaszcza na pszczolinkach. Gatunek występuje pospolicie niemal w całej Europie.

Podścianka grubobłowa ma dużą, rozdętą głowę. Ale czy spotkać można ją pod ścianą? Jest parazytoidem pszczół ale i owadem zapylającym. Jest pasożytem ale przecież wpływa na ekosystemy i różnorodności biologiczną i procesy ewolucyjne. Za młodu pasożyty – w dorosłości zapylacze. W przyrodzie nic nie jest czarno-białe – natura jest bardziej złożona i kolorowa.

Fot. Ewa Biel

Źródła informacji:

  • Erazm Majewski, 1894. Słownik nazwisk zoologicznych i botanicznych polskich.
  • Heiko Bellmann, 2007. „Owady”
  • Bogdanowicz w., Chudzińcka E., Pilipiuk I., Skibińska E. (red). 2007, Fauna Polski, tom II
  • Marek Kozłowski, 2008. Owady Polski

Edukacja przez zabawę i odkrywanie – w kierunku świata Cyberiady

12274618_10207039605901942_3743322466106817560_n

Kiedy w czasach licealnych zaczytywałem się w science-fiction (a ulubioną była Cyberiada Stanisław Lema), nie przepuszczałem, że fantazja może się ziścić za mojego życia. W tamtych czasach nie było komputerów (w moim zasięgu). Teraz telefon komórkowy w mojej kieszeni ma większą moc obliczeniową niż komputery, które pozwoliły ludziom wylądować na Księżycu. Nowy świat zupełnie niepostrzeżenie zmienił naszą rzeczywistość. Zarówno ja jak i edukacja szkolna są jakieś takie niekompatybilne. Nie tylko biologia nie nadąża za nowym środowiskiem, ale i kultura. Przyspieszenie niemalże kosmiczne.

Na początku grudnia wybieram się na II edycję Ogólnopolskiej Konferencji i Targów „Edu IT. Nowe technologie w edukacji.” w Gliwicach (http://www.ssm.silesia.pl/konferencja). Przygotowuję wykład inauguracyjny, pt. „Edukacja przez zabawę i odkrywanie: od fasolek i gier planszowych do programowania” oraz do dyskusji panelowej pt. „Co nam daje doświadczenie?”. I czuje dużą tremę. Dlaczego trema? Bo czuję się mocno niekompatybilny w stosunku do otaczającej mnie rzeczywistości. Powiem wprost: zacofany. Nie nadążam z uzupełnianiem wiedzy i uczeniem się.

Udział w konferencji, nawet w roli „mentora”, jest okazją do uczenia się. Bo przygotowanie referatu czy wykładu to konieczność przemyślenia i uporządkowania swojej wiedzy i doświadczenia. W trakcie przygotowań, gdy myśli są porządkowane i werbalizowane, można coś przy okazji odkryć. Konferencje i wykłady do ćwiczenie dla umysłu. Część to bezużyteczne (?) błądzenie myślami po manowcach, ale czasem coś się odkryje. I wydzielają się endorfiny. Kreatywność jest bez wątpienia przyjemna. Inaczej tylu ludzi nie zajmowałoby się odkrywaniem, rozwiązywaniem zagadek itd. Skoro uczenie się sprawia przyjemność, to czemu szkoła wydaje się nam nudna i nieprzyjemna (czasem)? Może za mało tam odkrywania a za dużo konieczności zapamiętywania gotowych treści?

Wiele lat temu, po przestudiowaniu iluś tam książek, w czasie przygotowywania ćwiczeń z ekologii dla studentów biologii, zaprojektowałem prostą grę, dotyczącą sukcesji ekologicznej. Wcześniej naczytałem się o modelowaniu w ekologii jako ważnym elemencie badań. Bo w grze są reguły – tak jak prawa w przyrodzie. Ale jest i losowość (nieprzewidywalność). Można to nazwać chaosem deterministycznym. W sumie to on daje nam radość z udziału w różnego rodzaju grach. Kiedyś to były tylko gry planszowe.

I w nawiązaniu do modelowania przygotowałem prostą grę z kostkami do kry i fasolkami (groch i inne nasiona – bo były dostępne, teraz pewnie łatwiej o plastikowe koraliki). Przygotowałem plansze i inne pomoce, z wykorzystaniem kredek, papieru i kleju (prace ręczne – analogowe projektowanie i programowanie). I ze studentami graliśmy. By na podstawie osiągniętych wyników (rezultatów gry) wyciągać wnioski ogólne, dotyczące sukcesji ekologicznej, strategii życiowych gatunków itd. Pierwotna inspiracją były badania nad chruścikami w zbiornikach okresowych. Chciałem najnowsze ustalenia naukowe przenieść do dydaktyki. By wspólnie odkrywać.

Pomysł z grą dopracowałem i opublikowałem w czasopiśmie dla nauczycieli (Czachorowski S., 1994. Sukcesja ekologiczna. Biologia w Szkole, 2 (238): 79-85). Ale przez jedne zajęcia można zrealizować niewiele. Rzuty kostką, obliczenia, wpisywanie wyników –  sporo trwa. I tak znacząco krócej niż badanie sukcesji w przyrodzie (kilka, kilkadziesiąt lub nawet kilkaset lat), ale mało danych do pogłębionej dyskusji w czasie jednych zajęć. W tamtym czasie uczyłem się programowania w języku BASIC. Napisałem więc program do sukcesji. Ponieważ w tamtym czasie dostęp do komputerów był niewielki (ja korzystałem z ogólnouczelnianej Mery, mieszczącej się w czterech dużych szafach), studentom udostępniałem wcześniej przygotowane wydruki. Ciągi cyferek. Aby mogli analizować więcej różnych sytuacji. Program komputerowy znacząco przyspieszał uzyskiwanie wyników i znacząco rozszerzał możliwości modelowania (więcej i szybciej).

Model symulacyjny jest pewnym uproszczeniem rzeczywistości. Ale pozwana przetestować różne sytuacje znacznie szybciej niż badania terenowe (zwłaszcza te, dotyczące sukcesji ekologicznej). Mnie w tym czasie interesowała heterogenność środowiska i sukcesja w niejednorodnym środowisku. Algorytm programu jest jak prawa w przyrodzie: stały i niezmienny. Ale jest i losowość oraz indywidualne przypadki, które można projektować i analizować (tak jak doświadczenia w laboratorium). Na bazie tego modelu powstały dwie publikacje: Czachorowski S., 1997. Związek cykli życiowych z heterogennością środowiska i krajobrazu. W: T. Puszkar i L. Puszkar (red.) Współczesne kierunki ekologii – ekologia behawioralna, Wyd. UMCS, Lublin, str.: 389-398, Czachorowski S., 1997. Wpływ nieciągłości krajobrazu na liczbę i liczebność gatunków – model symulacyjny. W: T. Puszkar i L. Puszkar (red.) Współczesne kierunki ekologii – ekologia behawioralna, Wyd. UMCS, Lublin, str.: 399-412. A jeszcze później mój doktorant napisał program i wykorzystał model oraz obliczenia w swojej pracy doktorskiej: dr Tomasz Majewski, 2006: Wpływ nieciągłości środowiska na kształtowanie się zgrupowań Trichoptera, Wydział Biologii UWM w Olsztynie. Edukacja przeplata się z odkrywaniem. I być może tego potrzeba współczesnej szkole! Tyle tylko, ze nauczyciele potrzebują dobrego wsparcia instytucjonalnego, albo ze strony uczelni wyższych albo w postaci wyspecjalizowanych instytucji, takich jak centra nauki. W obu przypadkach to zespoły naukowców współpracują z nauczycielami. Właśnie taka rewolucyjna zmiana zachodzi na naszych oczach w systemie edukacyjnym, zupełnie niezauważana w hałasie związanym z likwidacją gimnazjów.

Czasy z BASICiem minęły. Nie nadążyłem za zmianami i poszedłem za radą, że nie warto wymyślać samemu, skoro mogą zrobić to specjaliści. Początkowo uczyłem się także programowania by tworzyć strony www. Ale i tego zaniechałem. Teraz korzystam z gotowych szablonów i profesjonalnych serwisów. Używam, ale nie wiem jak to działa i nie mogę samodzielnie modyfikować. Czuje się więc zapóźniony i ubezwłasnowolniony na własne życzenie. Przestałem rozumieć programowanie i samodzielnie nie potrafię tworzyć. A że mam zainteresowanie niszowe to nie doczekałem się potrzebnych mi programów statystycznych czy programów edukacyjnych.

Jadę więc na konferencję by szukać partnerów do współpracy i wspólnie przygotować nowoczesne narzędzie dla nauczycieli. By wspólnie z uczniami odkrywali. A ja uczę się nowych możliwości i wykorzystywania dostępnych programów na tablety w codziennej pracy dydaktycznej. Na konferencji w Gliwicach podzielę się nie tylko swoimi przemyśleniami ale i doświadczeniami, m.in. z wykorzystania grywalizacji w dydaktyce akademickiej. Niżej zamieszczony schemat „planszy do gry” w opracowanej przeze mnie grywalizacji. Jak zwykle, narysowałem kredkami…. Ale jest już w internecie w wersji cyfrowej. Jakoś łatwiej mi rysować kredkami niż projektować cyfrowo. Taka skaza mojego pokolenia.

11021245_10205188795232832_4504045194198666691_n

Nie cały umrę…

mogiaNic w przyrodzie nie ginie, zmienia tylko miejsce. Codziennie pobieramy pokarm, pijemy wodę, włączamy materię w masz organizm. I codziennie wydychamy dwutlenek węgla, wydalamy, pocimy się. Kolejne atomy różnych pierwiastków opuszczają nasz organizm. Krążą w nas a potem na powrót dostają się do środowiska, do biosfery. Podobno co siedem lat wymieniamy w pełni wszystkie atomy naszego organizmu.

A gdy umieramy to cały organizm, jako ekosystem, powoli włącza się w obieg przyrody. Różnymi procesami balsamowania próbujemy choć w części spowolnić ten proces. W chwili śmierci materia nie ginie. Ginie nasza struktura. Oraz organizmy z nami żyjące (hologenom).

Po drugie, po naszej śmierci zostają geny, i to nie koniecznie tylko w naszym potomstwie. Geny bezdzietnych też się rozprzestrzeniają. Przecież nasze geny dostaliśmy od innych (nasza własność indywidualna jest iluzoryczna, nie tylko w genach). One funkcjonują w populacji. Czasem w wyniku transferu poziomego czy hybrydogenezy, dostają się do zupełnie innych gatunków. Geny wędrują nie tylko w jądrowym DNA ale i w mitochondrialnym (tylko po kądzieli). A jeśli uwzględnić teorię hologenomu, to geny, z których na co dzień korzystamy, są elementem dziedziczenia cech nabytych. Bo dziedziczymy je środowiskowo. Te „cudze” geny otrzymujemy wraz z mlekiem matki a potem w kontaktach rodzinnych i społecznych pozyskujemy mikroorganizmy (bakterie, grzyby itd.). Cudze geny też są do życia ważne. Można dodać jeszcze zjawisko mikrochimeryzmu i obecności „obcych” komórek w naszych organizmach. Nigdy nie jesteśmy sami. Zawsze jesteśmy częścią biosfery, chwilowym wyodrębnieniem materii i genów. Po naszej śmierci one dalej trwają. Nie całkiem więc i w tym aspekcie umieramy.

Po trzecie jest jeszcze dziedziczenie kulturowe – przekazywanie pozagenetycznej informacji biologicznej. Przekazywanie słowami u Homo sapiens trwało setki tysięcy lat. Non omnis moriar – głosił Horacy, podkreślając w ten sposób, że sława poety jest nieśmiertelna. Poeta umiera ale jego słowa trwają w innych. Gdy są powtarzane lub nawet interpretowane, modyfikowane. Jeszcze bardziej taka nieśmiertelność ujawnia się w słowie pisanym i drukowanym – są trwalsze niż ulotne słowo. Nieśmiertelność w piśmie, naukowców, dziennikarzy, pisarzy jest wtedy, gdy są cytowani. Ale przecież sporo przechodzi do domeny publicznej i ginie metka-etykietka autora. Kto wynalazł chleb czy koło? Nie znamy autorów, a przecież ważniejsze są w życiu niż telewizor czy komputer. Anonimowa nieśmiertelność.

Trwałe są słowa zapisane na papierze, trwalsze wyryte w kamieniu (ogień nie strawi – chyba że zginą ludzie, którzy odczytać tekst potrafią), ale najtrwalszy jest zapis… w sercach ludzkich. Czyli dobre uczynki. One pomnażają się w wyniku dzielenia. Przekazywanie wartości, tych dobrych i tych złych (np. nienawiść, hejt, obmowa) dzieje się codziennie. Lepiej jednak przenosić wszy niż plotki i obmowę. Bo samo trwanie nie jest wartością samą w sobie. Dobro niech trwa, zło niech szybko przemija.

I w końcu ostatni aspekt nie całkiem umierania. Jako chrześcijanin umrę cieleśnie, dusza pozostanie. Inne życie po śmierci, inne istnienie. W czymś dobrym lub czymś złym (wolałbym to pierwsze). Trwanie w więzi z absolutem lub… gdzieś w otchłani piekieł (daleko od). Nie znam tego. Kiedyś jak każdy się przekonam.

Jakby rzecz nie ujmować, czy biologicznie, genetycznie, literacko czy transcendentnie – nie całkiem się umiera. Ważne jest to co z nas wychodzi, to co po nas zostaje. I nie ważne czy będzie miało wyraźną metkę z nazwiskiem.

Posłuchaj też audycji radiowej.