Chrabąszcze już latają. Uprzejmie donoszę.

chrabaszczKiedy zobaczyłem u znajomej zdjęcie z chrabąszczem, to przypomniała mi się przygoda mojego kolegi ze studiów. Zaraz ją opowiem, będzie z morałem, a przynajmniej dygresją do narzekania na współczesnych studentów, że niby są tacy słabsi od tych dawniejszych (czyli nas).

Chrabąszcz majowy, jak sama nazwa wskazuje, pojawia się w maju. Mowa oczywiście o postaciach dorosłych, tak jak na załączonym zdjęciu. Bo larwy, zwane pędrakami, żyją w glebie przez około 3 lata (a wiec są tam cały rok fenologiczny, a nie tylko w maju). Traktowane są jako szkodniki. Chrabąszcz majowy to bez wątpienia owad lądowy. To podkreślenie jest ważne dla dalszej opowieści.

Mój kolega ze studiów pisał pracę na temat chrząszczy wodnych rzeki Pasłęki. Razem jeździliśmy w teren, bo moja praca magisterska dotyczyła chruścików(Trichoptera) tejże samej rzeki Pasłęki. Było to jakieś 30 lat temu. W tym czasie nie było u nas komputerów. Pracę pisało się odręcznie, zanosiło promotorowi do pokazania, poprawiało i kolejną wersję znowu odręcznie przepisywało. Czasem już w miarę końcową wersję już przepisaną na maszynie do pisania. Z naciskiem na „czasem”. Choć z nieco późniejszych lat pamiętam z uniwersytetu w Mińsku (Białoruś) prace dyplomowe już w wersji ostatecznej napisane… ręcznie. U nas wcześniej też tak było. Sporo się trzeba było naprzepisywać. Ręcznie, za każdym razem od nowa, całość. Dużo pracy. Nie licząc samego wykonania badań, zestawień, obliczeń itp.

W tamtych czasach maszyna do pisania to był wynalazek i sprzęt drogi. Nie każdy miał. Na dodatek ówczesna władza (PRL) ograniczała dostęp do sprzętu piszącego, nie tylko ze względu na permanentny deficyt wszystkiego, ale i ze względu na tłamszenie wszelkich objawów „nieprawomyślności socjalistycznej”. Aby opozycja nie miała na czym pisać i upowszechniać „bibuły”.

Tak czy siak, nie każdy (a raczej niewielu) potrafiło samodzielnie pisać na maszynie do pisania. Bo dostępu nie było i nawet jak ktoś chciał to nie za bardzo miał się gdzie i jak nauczyć. Studenci więc pisali ręcznie i ostateczną wersję zlecali do przepisania zawodowym maszynistkom, płacąc za to oczywiście z własnej kieszeni. Aby mieć prace magisterską w kilku niezbędnych egzemplarzach, przepisywało się z użyciem kalki. Pierwszy egzemplarz był najładniejszy, kolejne już mniej wyraźne (zwłaszcza przy użyciu grubego papieru kredowego).

Wspomniany wyżej kolega ze studiów napisał swoją pracę, maszynopisy wziął i zaniósł do introligatorni celem oprawienia. Znowu kilka dni oczekiwania. Ale gdy poszedł odebrać pracę, to jakoś dziwnie odsyłali go na kolejne dni. Czuł, że coś jest nie tak. W końcu odebrał pracę – obrona za kilka dni, tuż tuż. Otworzył swoją prace dyplomową i nogi się pod nim ugięły. Zobaczył tytuł „Chrabąszcze wodne rzeki Pasłęki” (zamiast oryginalnego tytułu Chrząszcze wodne (Coleoptera) rzeki Pasłęki). Skala błędów wszelakich w środku była jeszcze większa. Okazało się, że w introligatorni przypadkiem spadła gilotyna na pracę oryginalną i ją przecięła. Zakład chciał szybko i dyskretnie naprawić szkodę i dał na własną rękę komuś do bardzo szybkiego przepisania. Ignorancja przepisującego było duża: chrabąszcz czy chrząszcz, co to za różnica (zobacz też Bubel ze Szczebrzeszyna czyli wiedza przyrodnicza potrzebna jest nawet artyście), Z wielkiego stresu uratowała go teściowa, szybko przepisując, zarywając noc, całą pracę od nowa. W brzmieniu oryginalnym. Zdążył oddać do dziekanatu na ostatnią chwilę i obrona mogła się odbyć.

Wróćmy do współczesności, w której tak często narzekamy publicznie na obecnych studentów, że są słabsi niż kiedyś, że dużo niższy poziom ich wiedzy i umiejętności itd. Jednym słowem, kiedyś to było znakomicie a teraz tylko upadek. Otóż ośmielam się nie zgadzać z taką diagnozą i opinią. Współczesny student musi umieć dużo więcej niż kiedyś i przechodzimy z tym do porządku dziennego. Na przykład praktycznie każdy student musi samodzielnie napisać swoją pracę dyplomową na komputerze – czyli tak jak  kiedyś było – napisać na „maszynie”. Chyba nie ma obecnie studentów, którzy dają swoją pracę do przepisania komuś innemu? Ale to nie wszystko. Pisanie na maszynie to… użycie jednej czcionki i nic więcej. Techniczne stukanie w klawisze i przesuwanie wałka. W przypadku druku to redaktor czy korektor nanosił znaki, umożliwiające zecerowi użycie kursywy i innych wyróżnień. Współczesny student musi nie tylko napisać ale i edytować. Siłą rzeczy musi umieć przynajmniej w stopniu podstawowym samodzielnie edytować tekst (złożyć i złamać, jakbyśmy to kiedyś określili). Zatem w jednej osobie autor, maszynistka i wydawnictwo. Ale i to nie wszystko. Obecnie wymagamy, aby w każdej pracy dyplomowej znalazło się streszczenie w języku angielskim (było nie było język obcy, kiedyś nie było takich wymagań). Na koniec egzamin dyplomowy, w czasie którego student musi przedstawić prezentację pracy. Taki mały referat z wykorzystaniem prezentacji multimedialnej. Kolejne nowe umiejętności sprawdzane praktycznie w działaniu.

Narzekając na poziom współczesnych studentów zapominamy, że nasze obecne wymagania są dużo wyższe niż kiedyś. A czas nie jest z gumy. Jeśli w jednych obszarach wymagamy więcej praktycznych umiejętności, to może mają mniej czasu na zakuwanie w innych? Jeśli porównujemy poziom studentów dawniej i dziś, to warto zrobić pełen bilans, a nie tylko wybiórczo. Osobiście wcale nie uważam, że kształcimy na niższym poziomie niż kiedyś. Kształcimy znacznie więcej osób, także tych, dla których kiedyś wykształcenie wyższe było reglamentowane, tak jak cukier na kartki. I zapominamy, że potrafią wiele rzeczy, o których nam się nie śniło. Ba, nawet do dzisiaj ich nie opanowaliśmy w stopniu wystarczającym.

Nie ma chrabąszczy wodnych (chyba, żeby uznać za takowe, te które akurat wpadną do rzeki). Narzekania na niski poziom obecnych studentów są także mocno przesadzone o ile w ogóle prawdziwe.

(Fot. Anna Szymajda)

Pawice czyli wiedza w głowie kontra umiejętność szukania informacji

pawiceKształcenie opiera się na przekazywaniu informacji i wiedzy. To drugie to coś więcej niż suma wiadomości, to system pojęć i relacji między nimi. Najczęściej nazywamy tak definiowaną wiedzę rozumieniem. I nie łatwo to sprawdzić w teście czy kolokwium. Jak poznać po pracy pisemnej, podającej informacje, że odpytywany rozumie a nie tylko pamięta?

Przez tysiąclecia uczenie się było jednak zapamiętywaniem i ćwiczeniem rozumienia zapamiętanej wiedzy. Liczyło się przede wszystkim to co w głowie. Z czasem wynaleziono pismo. I wiedza gromadzona była nie tylko w głowach ludzi ale i w książkach i czasopismach. Do umiejętności dialogu z drugim człowiekiem (bo w taki sposób odbywa się transfer wiedzy z jednej głowy do drugiej) doszła umiejętność odszukiwania informacji w bibliotekach. Już nie sztuka zadawana pytań ale sztuka przeszukiwania katalogów, czasopism i półek bibliotecznych.

Umiejętność szukania staje się niezwykle ważna. Ale bez własnej wiedzy (nie tylko wiadomości ale i rozumienia) trudno zadać trafne pytanie drugiej osobie czy odnaleźć potrzebną informację w coraz to większych zasobach bibliotecznych. Teraz doszedł internet, który zbliżył nas do wiedzy zapisanej w plikach. Nadmiar informacji, nadmiar „książek” do przeczytania. Do tego szalony postęp w przyroście wiedzy i wiadomości przy szybkim dezaktualizowaniu się różnych informacji. Jeszcze nigdy ludzie nie mieli tak łatwego dostępu do tak ogromnego repozytorium wiedzy. Dzięki mobilnemu internetowi z dowolnego miejsca możemy przeszukiwać zasoby całej ludzkości. Zagubić się łatwo. Bo co z opasłej encyklopedii gdy się czytać nie umie? Tylko ozdoba na półce.

To czego teraz uczyć na studiach? Wiadomości (faktów), rozumienia tych informacji, szukania potrzebnych informacji czy korzystania z własnej wiedzy? Najpewniej wszystkiego, tylko w odpowiedniej proporcji. W zasadzie skupiamy się na przekazywaniu wiedzy i odpytywaniu, a wyszukiwania informacji studenci uczą się sami. Na przykład moje sposoby wyszukiwania informacji, których nauczyłem się na studiach i na początku mojej pracy naukowej…. są teraz mało przydatne. Sam do biblioteki dużo rzadziej chodzę… W zasadzie sporo uczę się od własnych studentów (nauczeństwo jako metoda pedagogiczna). Zatem edukacja (kształcenie) to przede wszystkim potrzeba tworzenie dobrej przestrzeni edukacyjnej i wspólne odkrywanie tajemnic świata. Jest to kwintesencja uniwersytetu, tyle że zmieniły się sposoby odkrywania.

Rok temu, na zajęciach z autoprezentacji, wymyśliłem termin nauczeństwo dla opisania sytuacji, w której od dawna się znajdujemy nie tylko na uniwersytetach. W tym roku kolejny raz przedmiot ten (tym razem pod nazwą prezentacje publiczne) realizuję w formie zgrywalizowanej (gamifikacja). O powodach napiszę kolejnym razem. Teraz skupię się na umiejętności poszukiwania informacji w XXI wieku, czyli co jest potrzebne studentowi a ja nie potrafię ich tego jeszcze dobrze nauczyć (staram się jedynie stworzyć dobre warunki edukacyjne – stąd elementy grywalizacji).

Rozgadałem się literami (bo jak można gadać, gdy się pisze?), pora przejść do meritum. Kilka dni temu otrzymałem przez Facebooka powyższe zdjęcie wraz z zapytaniem „co to jest”. Czasami dostaję takie różne zapytania, kierowane do specjalisty. A portale społecznościowe umożliwiają zupełnie nowe formy komunikacji i… edukacji pozaformalnej. Gdy zobaczyłem rzeczone zdjęcie, przypomniały mi się różne obrazy – sięgnąłem do już posiadanej wiedzy, zgromadzonej przez lata we własnej głowie (pamięci, w neuronach). To jest najprostsze i najszybsze. Obraz skojarzył mi się z kokonem chrząszczy wodnych z rodziny kałużnicowatych (Hydrophilidae), konkretnie kałużnicy. Kilka lat temu coś podobnego widziałem w czasie badań w Delcie Wisły. Przypomniałem sobie, że widziałem też w książce. Starym zwyczajem zacząłem szukać w domowym księgozbiorze. Ale nie znalazłem (dopiero po kilku dniach). Bo nie pamiętałem gdzie (w której książce). Pierwszy ślad więc już był. W korespondencji dopytywałem się o kolejne szczegóły. Zdjęcie pochodziło z Florydy, a więc fauna tamtejsza dla mnie nie jest znana (pomijając fakt, że całej krajowej przecież też nie znam). Może to jakieś amerykańskie kałużnicowate? Ale na drzewie? Nie zgadzało się siedlisko. Chyba, że jak u niektórych chruścików jaja składane są nad wodą, by wylęgające się larwy spadały wprost do zbiornika wodnego (siedlisko życia). Przyroda w swej różnorodności jest niesamowicie zaskakująca.

Kolejnym pomysłem, wynikającym z już posiadanej wiedzy i doświadczenia terenowego, było skojarzenie z kokonami pająków. Sam widziałem u knapiatka (Knapiatek, latarnia wróżki czy odwrócony kieliszek ?).  Wielkość i kształt się nie zgadzały, ale przecież to inny kontynent, inna fauna. Więc może poszukiwać wśród pająków? Autorka zdjęcia pisała, że jej kojarzyło się z kokonem modliszki. Jak to wszystko sprawdzić? Zacząłem szukać w Google, wpisując j kluczowe słowa i wybierają obrazy. Kilkanaście minut poszukiwań nie dało zadowalających rezultatów. Kształt przypominał trochę poczwarkę motyla – rusałki osetnika, ale inne szczegóły się nie zgadzały, więc nie szukałem wśród poczwarek.

Pora na grywalizację. Poprosiłem o pomoc studentów, formułując zadanie dodatkowe. Czy chciałoby im się szukać, gdybym poprosił w tradycyjnej formie na zajęciach? Czy fabuła grywalizacyjna miała znaczenie motywacyjne? Trudno mi to teraz rozstrzygnąć (szukam odpowiedzi już od roku). W każdym razie zebrałem wszystkie informacje i ze zdjęciem umieściłem jako zadanie dla chętnych: „Taki o to list ze zdjęciem otrzymałem: Nie jest to sprawa śmierci i życia a jedynie kompletnej niewiedzy ( i 3 wspólnych znajomych). Jedyne info jakie mam to, że „owo” coś ma rozmiar ok 1,7 na 2,5 cm i niekoniecznie jest mieszkańcem Polski. Zdjęcie jest z Florydy. zagadki wciągają… Z opisu wiadomo tylko jakie „to” ma rozmiary, że częścią kokonu jest suchy liść i że zdjęcie zrobione było na Florydzie. kokon wisi w pobliży wody, jeziora.”

I studenci szybko znaleźli. Zaczęły pojawiać się odpowiedzi. Ale ja doprecyzowałem, że ma być z dowodem i argumentacją. Czyli nie jak na kolokwium udzielić poprawnej odpowiedzi (przecież sam jej nie znałem) ale jak w autentycznym rozwiązywaniu zagadek naukowych (i nie tylko naukowych) – z uzasadnieniem (przekonaniem, dostarczeniem potwierdzających linów i zdjęć). Zadane otwarte z nieznaną odpowiedzią: nie trzeba zgadywać co prowadzący ma na myśli i jakiej oczekuje odpowiedzi.

Najpewniej studenci na początku tak jak ja szybko szukali w swojej pamięci podobnych obrazów lub zjawisk (wiedza już posiadana). A potem zaczęli szukać z wykorzystaniem internetu (zadawać pytania „specjalistom”). I poszło im to znacznie lepiej niż mi. Zapewne wiedzę entomologiczną oraz doświadczenia (zaobserwowane w przyrodzie obiekty) mam większą. Ale oni szybciej i sprawniej dotarli do właściwych informacji w przepastnym internecie. Wynika, że potrafią lepiej zadawać pytania „wujkowi Google” – w komunikacji internetowej są sprawniejsi ode mnie. A przecież to ja mam ich uczyć komunikacji naukowej. No tak, uczę ich. Ale wszystkiego nie wiem. Zwłaszcza w zakresie nowej rzeczywistości, której nie było wcześniej. Uczymy się jej razem. A cyfrowi tubylcy wiedzą nierzadko więcej. I potrafią swą wiedzę zastosować w praktyce.

Na początku pojawiły się sugestie odnoszące do pająków, np. Anna P. „Nephila clavata – Długość samicy wynosi od 17 do 25 mm, a samca ok. 7 mm. Ciało tego gatunku pająka jest w kolorze żółtym i granatowym, odnóża w żółto-granatowe pasy, jedynie karapaks jest barwy białej. Na spodniej stronie odwłoku znajduje się czerwone ‚znamię’. Jesienią samce spędzają czas na pajęczynie samicy w celu kopulacji. Samica składa kokon na ogół ukryty na drzewie, z którego wykluwa się około 400-1500 młodych pająków. To jedyny dowód jaki posiadam.” Damian M. „Może to tygrzyk paskowany (Argiope bruennichi)?”. Mariola P. „Ja obstawiam Heteropoda venatoria”.

Potem pojawiły się pomysły na różne motyle, Przemysław M. „A może to Eumaeus atala? Michał P. „W pierwszym momencie pomyślałem o mrówkach tkaczkach, ale nie zgadza się ani rozmiar kokonu ani miejsce jego znalezienia. Następnym skojarzeniem był Araneus dimidiatus, pająk budujący gniazdo w skręconych liściach. Ostatecznie jednak, po chwili poszukiwań, zdecydowanie stawiam na ćmę Io (Automeris io), występującą na Florydzie i budującą takie właśnie kokony. (…) Skoro potrzeba dowodów, to oto dowody. Zasadniczo po samym kokonie ciężko jest na sto procent określić, jaki to gatunek, lecz bez wątpienia jest to kokon ćmy z rodziny Pawicowatych (Saturniidae). Nie jestem już aż tak bardzo pewien czy to akurat Automeris io, ponieważ rozmiar kokonu może być nieco za mały, ale w każdym razie jest to jakiś jego krewniak”.

Do wypowiedzi dołączone były zdjęcia i linki do artykułów i zdjęć. link 1, link2, itd.

A jak szukali?

Przemysław M. „Najpierw klasycznie – prawy przycisk myszy na zdjęcie i opcja „szukaj obrazu w Google”. No ale niestety się nie udało. No to trzeba było pokombinować. Najpierw wyszukiwałem „kokony motyli”, potem „motyle na Florydzie”, wpisywałem wymiary ciała dodając wyraz kokon w języku angielskim, kolejno „kokony liść”, „kokony Floryda”, coś mnie naszło, żeby sprawdzić jak wygląda kokon modliszki (bo akurat przeglądając zdjęcia w Googlach natknąłem się na jej zdjęcie), skoro modliszki to i karaczany, „owady Florydy”. Przez pewien czas skupiłem się na pająkach, później znowu „owady Floryda”, i z polską i z angielską, „kokony drzewa”, „Allegro” (chwilowe zwątpienie w sukces). Wpadłem na pomysł, że skoro szukałem motyli to czemu ominąłem ćmy. „Ćmy kokony”, „Ćmy Floryda”, po parę kombinacji tych samych sformułowań i po polsku i po angielsku, aż dziwnym zrządzeniem losu natrafiłem na stronkę powyżej.”

Facebook jako narzędzie komunikacji? A czemu nie, można prowadzić dialog on-line, kształcenie ustawiczne, e-learning i kształcenie pozaformalne, ale także uzupełniać komunikację typowych, tradycyjnych zajęć.

A nad grywalizacją muszę jeszcze popracować. I swój pomysł dopracować. Na razie to prototyp, który testuję wspólnie ze studentami. Poznajemy i odkrywamy.

O tym jak kałużnica wychodziła z kałuży

kaluznica1

Lubię moją drogę do i z pracy. Wiedzie przez osuszone jeziorko Płocidugi Małe. W wyniku samoistnego uszkodzenia odwadniającej melioracji od kilku lat osuszone jeziorko zmienia się w przepiękne rozlewisko. Jezioro się odradza, ale jeszcze do statystyk jeziorności Olsztyna nie zostało wliczone.

Kilka dni temu, w słoneczne południe, gdy wracałem z pracy zauważyłem kilka larw kałużnicy (Coleoptera: kałużnica czarnozielona Hydrophilus piceus L., kałużnica czarna Hydrophilus aterrimus), czołgające się po piaszczystej ścieżce. Wczoraj było podobnie. Larwy tego wodnego chrząszcza wychodzą z wody i szukają suchszego miejsca na przepoczwarczenie. Trochę je chyba sroki „przetrzebiły”, ale i tak zadziwia mnie ilość pełzających larw.

Najwyraźniej dawne osuszone jeziorko się renaturyzuje. Powraca nie tylko woda ale i dzika zwierzyna. Kilka lat temu gniazdował remiz, widywałem krążące błotniaki. W rowie melioracyjnym mnóstwo traszek i żab, o owadach wodnych nie wspominając. W trzcinach słychać nie tylko kaczki krzyżówki. Zimą widziałem norkę amerykańską i lisa. Zaglądają też i sarny. Kilka dni temu widziałem pięknego motyla mieniaka, a dzisiaj rusałkę admirał.

Piękna ta moja droga do pracy. Taka prowincjonalna i zarośnięta, uroczo zaniedbana. Nawet panów popijających trunki i zawzięcie dyskutujących spotkać można. Szkoda, że zostawiają dużo śmieci.

A kałużnica wcale nie żyje w kałuży. Wybiera zbiorniki trwałe, zarośnięte. Nazwy bywają mylące. Dorosłe chrząszcze też widywałem, „na przelotach”, w czasie ich migracji. Więcej o kałuznicy.

kaluznica