Ile chruścików widać na załączonym zdjęciu? Dygresja o biologii i ekologii.

policzone_chrusciki

Przeciętny oglądacz i spacerowicz nie zobaczy żadnego chruścika na powyższym zdjęciu. Znakomicie zlewają się z tłem. Jest to więc drobna uwaga do pytania, po co są chruścikom domki. Wprawne oko (czyli ukierunkowana uwaga poznawcza, z wcześniejszą wprawą w rozpoznawaniu i wyszukiwaniu chruścików) dostrzeże pojedyncze, małe domki chruścików. Dostrzegamy to, czego się spodziewamy, oczekujemy i co już znamy. Przy powiększeniu zdjęcia na komputerze doszukałem się 11 piaskowych domków chruścików (zaznaczone czerwonymi kółkami). Znając siedlisko i przyglądając się im w terenie mogę napisać, że są to młode larwy Potamophylax nigriconirs. Były także larwy Sericostoma sp. Ale ich akurat na zdjęciu nie widać.

Zdjęcie wykonane zostało w połowie września w rozległym źródlisku Puszczy Knyszyńskiej, w rezerwacie Budzisk. Obfitość chruścików była duża. Nastaje jesienny czas, liście opadają do wody, pojawia się duża baza pokarmowa. Cykl życiowych omawianych chruścików (rozdrabniacze, detrytusożercy) dostosowany jest do sezonowego pojawiania się pokarmu (zimowe wielkie żarcie). Ale te wodne owady nie żywią się samą celulozą. Zjadają porastające liście bakterie i grzyby, stanowiące wartościowe źródło azotu (białka).

Zjadać i nie być zjedzonym. W dużym stopniu domki chruścików pełnią funkcję kamuflażu. Co dobrze widać na zdjęcia (przez to że nie widać). Trudno odróżnić chruścika od tła, więc jest dla potencjalnych drapieżników niewidoczny lub trudno widoczny. Liść został odwrócony, zatem widoczne na liściu larwy były pierwotnie od spodu, zupełnie niewidoczne. Ale być może wyspecjalizowany drapieżnik (albo wyćwiczony trichopterolog lub bentosiarz) być może łatwiej dostrzega swoje ofiary. Po prostu specjalizacja.

Ile jest wszystkich chruścików na powierzchni helokrenu (helokren to typ źródła), widocznej na zdjęciu? Zapewne dużo więcej niż uda się dostrzec na zdjęciu. Trzeba by było podnieść i przejrzeć wszystkie liście, jak i być może poszukać larw zagrzebanych w piasku. Jednym słowem trzeba byłoby pobrać próbę czerpakiem hydrobiologicznym i przebrać na białej kuwecie (tacce) – wtedy wszystkie bezkręgowce są łatwiej zauważalne. Łatwiej także zauważyć je wtedy, gdy się poruszają. Zatem przebieranie przyżyciowe jest efektywniejsze. Wymaga czasu i cierpliwości. Mniejsze osobniki widoczne będą dopiero pod powiększeniem (oglądane w pracowni pod lupą stereoskopową).

Larwy chruścików na białej kuwecie będą lepiej widoczne… bo wyjęte są z ich środowiskowego kontekstu. Przez wiele stuleci zoologia miała taki charakter: zwierzęta przedstawiane były w oderwaniu od ich ekologicznego kontekstu: atlasy zwierząt z cechami budowy. Przegląd systematyczny, skupiony na budowie zewnętrznej i wewnętrznej. Różnorodność może zadziwiać. Ale organizm (gatunek) funkcjonuje w konkretnym środowisku. Jest do niego przystosowany. Ów ekologiczny kontekst pozwala wiele zrozumieć z budowy analizowanego organizmu.

Intelektualne dostrzeżenie organizmu w jego środowisku, czyli analizowanie budowy i funkcji w kontekście środowiska, w którym dany gatunek żyje, pozwoliło wiele zawiłości zrozumieć. Tak, jak chociażby funkcję domku u larw chruścików. Jest jeszcze drugi kontekst – ewolucyjny. To dostrzeżenie organizmu w kontekście i środowiska i relacji z innymi gatunkami oraz w kontekście czasu. Ekologia i ewolucja porządkują nam ogromną różnorodność biologiczną, zaprowadzają porządek i pozwalają dostrzec wiele prawidłowości. Pozwalają zrozumieć pozorny chaos i niepowtarzalność.

Potrzebne są dwa równoczesne podejścia: analizowanie części jak i analizowanie całości (czyli kontekstu owej części). Zatem analityczne podejście do organizmu jak i syntetyczne, całościowe analizowanie w naturalnym środowisku (kontekst ekologiczny i ewolucyjny). Dobra teoria pozwoli zobaczyć to, czego nawet nie widać. Na przykład ślady obecności organizmów, których nie widać na zdjęciu (bo były tu wcześniej a teraz są nieco dalej). Lub ślady obecności mikroskopijnych bakterii i grzybów.

Niebawem nowy rok akademicki. Razem ze studentami rozpocznę kolejną przygodę detektywistyczną – uczenie się dostrzegania w otaczającym nas świecie różnych organizmów i dostrzegania ich przyrodniczego sensu. Zatem i część i całość. Z racji mojej specjalności będą to organizmy wodne, ze szczególnym uwzględnieniem chruścików. Na przykładzie jednej części opowiedzieć można o całym świecie. Tak jak z ziarna piasku można wywnioskować o całej pustyni.

A opowieści przyrodnicze mogą być okazją do… opowiadania o człowieku. Jeśli nie wprost, to przez subtelne analogie. Liczę więc, że bloga odwiedzać będą także i humaniści.

Czy dżdżownice śpią?

Lumbricus.terrestrisDzieci mają tę właściwość, że zadają tak zwane głupie pytania. Podobnie jak niektórzy naukowcy (czyżby zachowali swą dziecięcość?). Głupie w tym sensie, że trudne i niespodziewane, że zazwyczaj sami o czymś takim nie pomyślimy. Dżdżownica to dżdżownica, po deszczu, znaczy dżdżu, wychodzi, szuka się jej pod kamieniami jako „robaka” na ryby. Ale żeby się zastawiać się czy śpią? To tylko dziecko może na to wpaść. Albo jakiś dociekliwy naukowiec.

Na blogu w zasadzie są dwa główne typy komentarzy. Pierwszy typ to szybkie, np. od jakiegoś czasu zamieszcza je przygodny troll, pisze bez związku z tematem, pod najnowszym wpisem, bo pod ręką. Bo czasem jak trolla przymusi, to musi, gdzie popadnie. Ale częściej pojawiają się komentarze pod starszymi postami, np. przyrodniczymi. Widać, że czytelnicy trafiają przez wyszukiwarki internetowe, gdy czegoś dla siebie szukają. Albo gdy dziecko zapyta i szuka się ratunku (pomocy). Ewentualnie jako link z tematycznego forum dyskusyjnego.

Tak było i tym razem. W komentarzu pod artykulikiem na temat ślimaków (czym się odżywiają) taki zastałem tekst: „Dziecko moje przywlokło ze spaceru ślimaka. Wyraziłam zgodę na kilkudniowy pobyt obywatela w naszym domu pod warunkiem zwrócenia go matce naturze w stanie nienaruszonym. Nieuchronne było więc pytanie co jedzą ślimaki? Właśnie uratował Pan pewnego towarzyskiego wstężyka gajowego (…) przed śmiercią głodową a mnie przed kompromitacją. Oczywiście nie obyło się bez kłopotów, ponieważ dziecko młodsze zainspirowane zdjęciem gotowe było do wydalania, w celu nakarmienia ślimaka. Dziecko starsze uznało natomiast, że fragment o sekcji jest zdecydowanie najciekawszy. Ostatecznie udało mi się przekonać potomstwo, że równie interesujące będzie obserwowanie, które liście nasz gość będzie wybierał. Na razie preferuje sałatę i miętę. Pojawił się jednak inny palący problem. Czy „dżdżownice” śpią ? Bardzo proszę o pomoc. Pozdrawiam BB”

Dżdżownice jako skąposzczety i pierścienice zajmowały moje myśli już znacznie wcześniej, w ujęciu ewolucyjnym. Skąposzczety w porównaniu do morskich krewniaków – wieloszczetów – mają prostszy cykl życiowy. Nie ma larwy swobodnie żyjącej. Podobnie jest u słodkowodnych skorupiaków, takich jak raki (dziesięcionogi). Ich morscy krewniacy mają larwę, żyjącą w wodze, a nasze raki mają rozwój prosty. Z jaja wylęga się mały raczek. Złożoność cykli życiowych jest zmorą studentów biologii, bo trudno to jakoś od razu ogarnąć. Zwłaszcza, że zawsze są jakieś wyjątki.

Gdy zwierzęta wędrują z morza do wód słodkich (rzeki, jeziora), jako pierwszy krok do wyjścia na ląd, to obserwować możemy przebudowę cyklu życiowego i utratę larwy wolnożyjącej w wodzie. Tak było chyba i u trylobitów, których potomkami są owady. Co się zmienia w warunkach życia? Mała, wolnożyjąca larwa, planktoniczna, to znakomite przystosowanie dla dyspersji. Tak jak na lądzie wiatr porywa babie lato czy nasiona roślin. Ale w wodach śródlądowych taka larwa traci sens: raz, że rzeka znosi w dół, dwa, że w wodach śródlądowych są niewielkie odległości. Co innego w morzach i oceanach. Zatem utrata w cyklu rozwojowym larwy i uproszczenie rozwoju (zamknięcie pewnego etapu w osłonkach jajowych) to odpowiedź na zmianę strategii dyspersji.

No dobra, ale co z tym snem dżdżownic? Z racji remontu w domu nie mam dostępu do mojej biblioteczki książek biologicznych. Trudno mi więc odświeżyć wiedzę zoologiczną. Pozostaje internet i googlowanie. Pierwsza odpowiedź okazała się dla mnie zaskakująca, bo dotyczy… sennika. Znaczy przeciętnego użytkownika internetu bardziej interesuje to, co oznacza, gdy śniła mu się dżdżownica niż sam fakt snu tego uroczego bezkręgowca.

Co podają różnorakie senniki? Jak się śni dżdżownica (mnie się chyba jeszcze nigdy nie śniła, ale po tych długich rozważaniach, to może i się przyśni): 1. za mało czasu poświęcasz bliskim, wolisz ukrycie niż kontakt ze światem. Potem, gdy musisz stawić mu czoła, dziwisz się, że ledwie unikasz rozdeptania. 2. nie przekonuj do siebie ludzi bogactwem, 3. (dżdżownica po deszczu) przez zachłanność pogorszą się Twoje kontakty z otoczeniem, 4. (nadziewać dżdżownicę na haczyk chcąc złowić ryby) – bez względu na wszystko będziesz podążać własnymi ścieżkami.

Wiedza przyrodnicza jest jednak mniej popularna. Trzeba szukać inaczej. Ja niestety zrezygnowałem po 10 minutach. Pozostaje tylko wnioskowanie z wiedzy ogólnobiologicznej, uwięzionej w komórkach nerwowych mojego mózgu. Być może jakiś naukowiec się już nad tym zastanawiał i napisał sążnistą i wyczerpującą pracę? Dżdżownice są rodziną skąposzczetów (Lumbricidae), te zaś należą do pierścienic. Żyją w glebie (inne skąposzczety także w wodach śródlądowych). Dżdżownice występują prawie na całej kuli ziemskiej, opisano około 250 gatunków. Prowadzą nocny tryb życia. A skoro są aktywne w nocy to raczej nie śpią o tej porze doby. Nocny tryb życia to najpewniej jedno z przystosowań by unikać drapieżników. Zwłaszcza, gdy dżdżownice wychodzą na powierzchnię gleby (o tym będzie niżej).

W części głowowej dżdżownicy (błędnie czasem nazywanej glizdą – bo glista to robak obły, obleniec a nie pierścienica. Na dodatek pisana przez s a nie z) znajduje się zwój okołoprzełykowy, pełniący funkcję mózgu. Prosty układ nerwowy to i pewnie bezkręgowiec spać nie musi. Zatem w sensie ludzkim dżdżownica nie śpi, a na pewno nie w czasie nocy. Ale może śpią w sensie zmniejszonej aktywności w niektórych porach roku?

Jak już wyżej wspomniałem, dżdżownice żywią się szczątkami organicznymi, wyszukiwanymi w glebie, albo zjadają je wychodząc na powierzchnię. Dlatego warto na miejskim trawniku zostawiać liście jesienią. Niech zostanie coś do jedzenia dla dżdżownic i innych, detrytusożernych bezkręgowców.

Większość życia dżdżownice spędzają w glebie, tam też się odżywiają i zimują. Zatem odrętwienie i spadek aktywności zimą można by uznać za sen. W tym sensie dżdżownica śpi. I to długo. Niektóre gatunki nawet latem zapadają w stan odrętwienia. Następuje to w czasie, gdy gleba ulega nadmiernemu wysuszeniu (upały). Skoro trudno się poruszać w stwardniałej glebie i pokarm jest wyschnięty i trudno dostępny (na martwej materii organicznej rozwijają się bakterie i grzyby, znakomite źródło białka), to lepiej jest zasnąć (stan odrętwienia). Zimowy sen nazywamy hibernacją a letni – estywacją. Zatem sen dżdżownicy może trwać kilka miesięcy. Śpi w tym znaczeniu w małej jamce (wcześniej zbudowanej), wyścielonej śluzem, zwinięta w kłębek.

Proste „robaki”, ale jak się głębiej zastanowić to stanowią wdzięczny obiekt badawczy. Mijając dżdżownice może warto się nad jej życiem zastanowić? Bo skoro żyje w glebie, to czemu nocą, po dżdżu wychodzi na powierzchnię? I to czasem w zimie? Dlaczego spotkać można je w kałuży lub wędrujące po chodniku? Zmyliły drogę? Ludzie od dawna zastanawiali się dlaczego dżdżownice wychodzą na powierzchnię (skoro żyją w glebie, to dlaczego wyłażą ?), zwłaszcza po deszczu. Dlatego, że łatwiej, bo gleba miękka – to pierwsza,  nasuwająca się odpowiedź.

Ale są jeszcze hipotetycznie inne powody. Po pierwsze niektórzy sądzą, że to z powodu braku tlenu. W wilgotnym środowisku, przy wysokiej temperaturze (latem), w wyniku intensywnej aktywności bakterii w środowisku z dużą ilością materii organicznej, może tworzyć się siarkowodór. Zatem dżdżownice wychodzą na powierzchnię by uniknąć zatrucia (siarkowodór wiąże się na stałe z hemoglobiną, zawartą we krwi).

Inni obserwatorzy „robaczego życia” wskazują na procesy płciowe. Jakkolwiek dżdżownice są obojnakami (większości gatunków, nieliczne rozmnażają się przez partenogenezę), to do rozmnażania szukają partnerów by wymienić się gametami (różnorodność genetyczna jest ważna). Ciała sklejone są śluzem, wydzielanym przez siodełko (kilka zgrubiałych pierścieni tworzących się na oskórku). Gamety przedostają się do siodełka i są przekazywane partnerowi, który na krótko magazynuje je w zbiornikach nasiennych. Po dokonaniu wymiany zwierzęta się rozchodzą.

Jeszcze inni badacze wskazują na migrację: po wilgotnej glebie łatwiej się przemieszczać niż przez drążenie korytarzy, czy po suchej ziemi. W końcu jest hipoteza dotycząca ucieczki przed drapieżnikami takimi jak kret. W czasie deszczu spadające krople wydają wibracje, podobne do tych, wytwarzanych przez krety.

I na koniec kilka słów o niezwykle ważnej, przyrodniczej roli dżdżownic: spulchniają glebę i ją mieszają. To na pewno pamiętamy ze szkoły. A dla pewności sami możemy wykonać eksperyment. Albo zbudować karmnik dla dżdżownic na miejskim trawniku. Karmniki dla ptaków są przecież takie banalne i powszechne. Karmnik dla dżdżownic to co innego, jest elitarny. I stwarza okazje do długich opowieści o życiu dżdżownicy z naciskiem na sen.

Fot. (u góry) dżdzownica ziemna, James Lindsey at Ecology of Commanster [CC BY-SA 2.5 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/2.5) lub CC BY-SA 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0)%5D, Wikimedia Commons

Chemia wokół nas – czy jest się czego bać?

DSCN1024We współczesnym świecie czyha na nas wiele, zupełnie nowych niebezpieczeństw. Zgodnie z przysłowiem strach ma wielkie oczy. Jednym ze źródeł naszych niepokojów jest chemia. To słowo klucz na różnego rodzaju związki chemiczne, obecne w naszym otoczeniu, szkodliwie oddziaływujące na nasze zdrowie.

Bo na przykład, taki monotlenek diwodoru, DHMO (skrót od angielskich słów dihydrogen monoxide) znany także pod nazwą kwas hydrohydroksylowy. Wspomniany związek chemiczny odpowiedzialny jest za erozję gruntów, niszczenie zabytków, przyspieszanie korozji metali. Ma także duży udział w efekcie cieplarnianym (ocieplenie klimatu Ziemi). Monotlenek diwodoru jest głównym składnikiem kwaśnych deszczów oraz wielu niebezpiecznych odpadów przemysłowych. Groźny jest dla człowieka – przypadkowe dostanie się do płuc nawet niewielkich ilości tej substancji w stanie ciekłym może doprowadzić do śmierci. Natomiast w formie gazowej powoduje poważne oparzenia ciała. Dłuższy kontakt DHMO w postaci stałej z naszym ciałem powoduje rozlegle zniszczenia tkanek. Związek ten został wielokrotnie wykryty w tkankach nowotworowych u wielu pacjentów. Co roku doprowadza do setek tysięcy zgonów. Nic, tylko samo zło. Dlatego tworzono petycje, aby sprzeciwić się wykorzystywaniu DHMO. Pomimo zagrożeń, DHMO jest wciąż używany jako rozpuszczalnik i czynnik chłodniczy w przemyśle, w reaktorach jądrowych, w produkcji tworzyw sztucznych, a także w doświadczeniach na zwierzętach.

Monotlenek diwodoru jest bezbarwny, bezwonny i zabija corocznie tysiące ludzi. Objawy spożycia DHMO mogą obejmować nadmierne pocenie się, zwiększone oddawanie moczu, czasem zaburzenia nudności, wymioty i zaburzenia równowagi elektrolitycznej organizmu (groźne w czasie letnich upałów). We współczesnym świecie jesteśmy otoczeni przez DHMO. Można powiedzieć że nasza cywilizacja jest od tego związku chemicznego uzależniona (wiadomo jakie siły za tym stoją…). Jednocześnie pozbawienie dostępu do DHMO oznacza …. pewną śmierć już po kilku dniach. Dlaczego więc się o tym milczy i trzyma w tajemnicy?

Ta groźna chemia znajduje się w domowej szufladzie i w kuchni. Bać się? Ale na strach nie pomoże czerwona wstążka (zabezpieczenie przed rzuceniem uroku), lecz solidna wiedza. Na przykład wiedza chemiczna. Bo przecież cała otaczająca nas materia to jakieś związki chemiczne. Monotlenek diwodoru to poprawna nomenklaturowo nazwa wody (H2O). Osoba z elementarną wiedzą chemiczną od razu rozszyfruje tajemniczą nazwę i ubawi sie dowcipem. Wszystkie zagrożenia wyżej spisane, rzeczywiście wiążą się z wodą… bo przecież utopienie się w morzu, rzece czy jeziorze polega na dostaniu się wody w stanie ciekłym do płuc. Gorąca para wodna może spowodować poparzenie itd.

Wiedza pozwala zrozumieć kontekst i poprawnie zrozumieć nawet sensacyjnie podane informacje, że monotlenek diwodoru wykorzystywany jest w reaktorach jądrowych. Do chłodzenia. A czyż powszechnie docierające do nas teorie spiskowe nie opierają się na niewiedzy? Emocje w zestawieniu z półprawdami lub niezrozumiałymi prawdami tworzą mieszankę wybuchową. Monotlenek diwodoru brzmi groźnie, ale woda już nie.

Nie trzeba wracać do szkoły by uzupełnić swoją wiedzę. Można eksperymentować samemu, w domu. Wykorzystując wszystko to co jest w kuchni. Wspaniały pomysł na rodzinne eksperymentowanie i poznawanie chemicznego świata wokół nas. Wakacyjne eksperymentowanie może usprawiedliwić i uzasadnić obecność mężczyzny w kuchni… jako troskliwego edukacyjnie ojca, pokazującego i wspólnie odkrywającego z dziećmi tajemnice chemii. A jak zostawi po sobie bałaganowy armagedon…. to przecież dla dobra dzieci i wiedzy można to chyba czasem tolerować?

Do takiej edukacji pozaformalnej polecam książkę „Laboratorium w szufladzie – chemia” autorstwa Angeliki Gumkowskiej, a wydaną w 2015 roku przez Wyd. PWN. Na początku jest sporo informacji o bezpieczeństwie i praktycznych uwag co do wyposażenia swojego, domowego laboratorium (kuchnia to doskonały plac zabaw dla małego dziecka… jak i opiekuńczego mężczyzny). Wiele potrzebnych „związków chemicznych” znajdziemy w zwykłych sklepach. Trzeba tylko wiedzieć co oznaczają nazwy zwyczajowe i jak się mają do nomenklatury chemicznej.

Ćwiczenia (eksperymenty) w polecanej książce podzielone są ze względu na stopień trudności: te dla początkujących i te dla zaawansowanych chemicznych doświadczalników (w sumie trzy poziomu trudności). Właśnie w tym drugim przypadku wskazana byłaby obecność i asysta osoby dorosłej. Ale przecież i dorośli są ciekawi świata i chemicznych eksperymentów. Własne (lub sąsiadów) dziecko może być doskonałym alibi… dla „starego konia” co się bawi w eksperymentowanie w kuchni. Książka w półmiękkiej, wygodnej oprawie, bogato ilustrowana, opisująca nie tylko eksperymenty (jak wykonać i zdobyć materiały) ale także objaśniająca obserwowane zjawiska. Bo w prawdziwej nauce nie chodzi o same wybuchy i efekt „wow” lecz o zaciekawienie i zmotywowanie do głębszego poznawania.

Omawiana książka zaczyna się wstępem, dowcipnie nawiązującym do DHMO. Bo ta cała chemia nie jest taka straszna jak ją czasem media i teorie spiskowe opisują…

ps. dowcip jest oznaką inteligencji. Dlatego czasem naukowcy wymyślają historie o DHMO…

Wystawa na płocie czyli w obronie Puszczy Białowieskiej

W Puszczy Białowieskiej bywałem wielokrotnie. Przeważnie w sprawach naukowych. Raz tylko wypoczynkowo. To unikalne i wyjątkowe laboratorium przyrody, w którym poznajemy tajemnice świata. A jeśli do kogoś wiedza jako wartość  nie przemawia, to warto zwrócić uwagę, że jest magnesem turystycznym, przynoszącym realne pieniądze ludności miejscowej jak i Polsce. Czy próbuje ktoś rozebrać Wawel by wykorzystać kamień i cegły do budowy innych budynków?

Nie mogłem pojechać teraz do Białowieży, by przyłączyć się do spacerowej manifestacji. Ale pojechała moja wystawa. Plansze ze zdjęciami, krótkimi opisami oraz qr kodami, odsyłającymi do dłuższych tekstów przyrodniczych, powstały jako innowacyjna wystawa na Olsztyńskie Dni Nauki i Sztuki oraz Europejską Noc Naukowców. Była (i jest) formą upowszechniania nauki, łączeniem tradycyjnych form przekazu z mobilnym internetem. Ale już po swojej premierze nie leżała zakurzona na strychu. Pokazana była także w czasie Nocy Biologów, była w bibliotece Planecie 11 a teraz jest w Puszczy Białowieskiej. Na obozie obrońców polskiej przyrody. Wiedza niemalże trafiła pod strzechy i służy dobrej sprawie społecznej.

Puszcza Białowieska jest unikatem na skalę międzynarodową, a na pewno europejską. Jest naszym skarbem narodowym. Jest ostatnim fragmentem w miarę pierwotnej puszczy na nizinach. Innych, rezerwowych nie mamy, nie tylko w Polsce ale i Europie. Jak ulegnie zniszczeniu, to będzie to strata nieodwracalna. Tego się nie na naprawić… Podobnie ze zniszczoną Ziemią (nie mamy zapasowej).

Jest europejskim laboratorium, w którym uczymy się jak rozsądnie gospodarować w lasach, także gospodarczych. Jest swoistym, ekologicznym „wzorcem z Sevres” a jednocześnie „magazynem gatunków” (bankiem bioróżnorodności). Miałem przyjemność nie tylko odwiedzać Puszczę ale i prowadzić tam badania nad chruścikami. Stosunkowo pierwotny krajobraz powoduje, że ekosystemy wodne wraz z żyjącymi tam gatunkami (np. chruścikami) są dobrym punktem odniesienia do badania zmian antropogenicznych w wodach śródlądowych nizinnej części Europy. W Puszczy Białowieskiej żyje wiele unikalnych gatunków zwierząt, roślin i grzybów, niektóre gatunki spotkać można tylko tu. Te gatunki mogą nam „się przydać”, zarówno w przemyśle farmaceutycznym, medycynie jak i szeroko pojętej gospodarce XXI w. Z tych właśnie powodów w wielu miejscach świata chroni się bioróżnorodność (różnorodność na poziomie genetycznym, gatunkowych oraz ekosystemowym).

Wszystkie plansze z tej wystawy można obejrzeć tu: Puszcza Białowieska – dziedzictwo przyrodnicze i kulturowe Europy. 

 

Kilka innych tekstów o Puszczy Białowieskiej można przeczytać m.in. tu:

Język i Facebook to przede wszystkim budowanie więzi

DunbarZ całą pewnością Internet i smartfony zmieniają nasze życie, nasze mózgi i sposób funkcjonowania społeczeństwa. Jedni lamentują, inni z entuzjazmem się angażują, a jeszcze inni analizując, próbując zrozumieć.

Czytam znakomitą książkę, dotycząca ewolucji człowieka, z licznymi odniesieniami do ewolucji kultury i języka. Mam na myśli, załączoną na ilustracji książkę Robina Dunbara „Człowiek – biografia”, wydaną w 2016 r. przez Copernicus Center Press (oryginał w języku angielskim ukazał się w 2014 roku).

W nawiązaniu do wcześniejszego wpisu (Studencie, nie bój się popełniać błędów) przytoczę najpierw to zdanie: „Nauka idzie do przodu nie poprzez znajdywanie poprawnych odpowiedzi za pierwszym razem, lecz przez zmuszanie nas do zadawania pytań.” Od blisko 40 lat czytam książki odnoszące się do ewolucji człowieka. Coraz to nowe fakty i nowe odkrycia, zmieniające nie tylko filogenezę i systematykę, ale i coraz to nowe hipotezy, wyjaśniające różne kwestie np. przyczyny wzrostu wielkości mózgu, powstanie języka i kultury itd. Za każdym razem pasjonujące opowieści (pamiętam tylko te dobrze napisane). Niby ten sam temat… a za każdym razem intrygująca opowieść, zarówno dla biologa jak i zwykłego człowieka. W ostatnich latach zawodowo wykorzystuję tę wiedzę w pracy ze studentami… w ramach seminarium dyplomowego i autoprezentacji, próbuję lepiej najpierw samemu zrozumieć a potem opowiedzieć studentom. Mam na myśli wykorzystanie nowych technologii w komunikacji naukowej. Uzyskuję dodatkowe uzasadnienie dla wykorzystania Internetu, Facebooka i kamishibai w upowszechnianiu treści naukowych. Staram się studentów wyposażyć w kompetencje ważne w XXI wieku… a jednocześnie, jak się okazuje, odwieczne dla Homo sapiens.

Robin Dunbar przedstawia zupełnie nowe pytania i nowe interpretacje na temat ewolucji człowieka i społeczności: przedstawia oryginalną hipotezę mózgu społecznego oraz modele budżetów czasowych (wyjaśniającym m.in. wzrost objętości mózgu). Ta ostatnia dobrze koresponduje z dwoma innymi naukowymi opowieściami, które poznałem w ostatnich latach: „Walka o ogień – jak gotowanie stworzyło człowieka” Richarda Wranghama (Wydawnictwo CiS, 2009) oraz „Homo przypadkiem sapiens” Konrada Fiałkowskiego i Tadeusza Bielickiego (Wyd. PWN 2008).

W książce Dunbara fascynuje mnie (jestem na początku lektury) podejście do języka i komunikacji. Znajduję pogłębione uzasadnienie dla moich pomysłów, które przedstawiałem ostatnio na kilku wykładach (w załączaniu slajd z prezentacji). Dunbar przedstawia nowe interpretacje „w kontekście ewolucji człowieka: należy do nich muzyka i taniec, opowiadanie historii, religia oraz formy umysłowości społecznej określone mianem teorii umysłu lub mentalizacja, a także śmiech.” Czytając opowieść naukową Robina Dunbara, w tle zastanawiam się nad fenomenem Facebooka i treści tam zamieszczanych. Chyba zawsze ludzie badając ewolucję i przeszłość, myślą o zrozumieniu teraźniejszości i zbliżającej się przyszłości. By płynąć z nurtem a nie zawracać Wisły kijem.

Kamishibai_u_pedagogow_cytrynek__2017

Autor „Biografii Człowieka” wskazuje, że rozmiar mózgu jest związany z wielkością grupy (do której należy nosiciel owego mózgu). Ponadto pisze, że można ustalić ile dodatkowego czasu jest potrzebne na tworzenie więzi społecznych w większych grupach. „Zwiększony mózg musi iść w parze z dodatkowym czasem na zdobywanie pożywienia.” Bo większy mózg to dużo większe zapotrzebowanie energetyczne organizmu. I na tym tle zastanawiam się na ile Internet i komputery „powiększają” nam funkcjonalny mózg (zewnętrzne nośniki pamięci). Czy Internet (np. Facebook) poprzez nowe formy więzi społecznym pozwalają nam tworzyć lub funkcjonować w znacznie większych społecznościach (w odniesieniu do naszych przodków) globalnego świata? Język (mowa) znacząco zmienił człowieka i społeczności. Podobnie było z pismem. W czasach trzeciej rewolucji technologicznej powoli dokonuje się kolejna, zasadnicza zmiana. Mózg się nam „powiększa” ale w zupełnie inny sposób. Nasuwają mi się skojarzenia z futurystycznymi wizjami Stanisława Lema.

I jeszcze jednego uzasadnienia szukam w książce Dunbara – uzasadnienia biologicznego dla konektywizmu. Język umożliwił tworzenie uporządkowanych sieci, „w których jednostki połączone są ze sobą więzami pokrewieństwa, przyjaźni i zobowiązań. Sposób, na jakie sieci te są zorganizowane ze względu na więzi rodzinne i pozostałe, a także to, jak nakładają się one na relacje przestrzenne, ma wpływ na to, jak łatwo przychodzi jednostce zawołanie o pomoc, i jak skutecznie podtrzymywane są zależności, od których zależy spójność i trwałość sieci.” Człowiek chyba zawsze uczył się w sieci. Tylko dawniej inaczej wyglądał nasz ekosystem edukacyjny.

Z lektury „Człowieka” wynika że już dawno zaczęliśmy żyć w świecie wirtualnym. Dwa kluczowe aspekty kultury są wyjątkowe dla ludzi: religia i opowiadanie historii. Co istotne – jak pisze Dunbar – „obie wymagają od nas, abyśmy żyli w świecie wirtualnym: w świecie naszych umysłów.” Zastanawiam się, czy elektroniczna rzeczywistość wirtualna nie jest czasem jedynie rozbudowaną rzeczywistością wirtualną naszego mózgu.

Wracam do lektury. Pasjonującej. Literatura faktu (np. naukowa i popularnonaukowa) jest równie intrygująca jak beletrystyka. Bowiem jest coraz więcej naukowców potrafiących… opowiadać ! Dobrze opowiadać.

Kamishibai_u_pedagogow_cytrynek_2017

Co jedzą ślimaki winniczki ?

winniczeknakupieNapotkanie w przyrodzie sytuacje czasem zaskakują i skłaniają do głębszych refleksji. Ot na przykład zamieszczone obok zdjęcie ślimaka winniczka (początek maja, Łupszych, Żurawia Dolina). Ślimak winniczek pełzający po odchodach. Prawdopodobnie są to odchody dzika. Ale co robi tam ślimak? Najwyraźniej się pożywia. I to rodzi się pytanie, co jedzą ślimaki winniczki.

Na tak postawione pytanie można szukać rozwiązania na kilka sposobów: 1. Zapytać kogoś, sięgnąć do książek lub internetu, 2. Obserwować ślimaki w przyrodzie, wykonać eksperyment i zrobić sekcję ślimakowi, aby na podstawie budowy przewodu pokarmowego i jego zawartości wnioskować o sposobie odżywiania się i rodzaju pokarmu. Mamy więc dwa elementy metodologii naukowej (wywodzącej się przecież z myślenia potocznego): sprawdzić to, co już ludzkość wie na ten temat (bo raz, że szybciej, a dwa, po to odkrywać Amerykę po raz kolejny), a jeśli są luki w wiedzy lub jej brak to samemu zbadać i lukę w wiedzy wypełnić.

Najłatwiej i najprościej po prostu zapytać. Tak Homo sapiens czynił przez dziesiątki tysięcy lat. Jednak wiedza osób, znajdujących się w bezpośrednim naszym kontakcie, nie jest zbyt wielka. Zwłaszcza w sprawach tak niszowych i odbiegających od codziennych potrzeb i warunków przetrwania. Najczęściej pytania naszych przodków dotyczyły raczej tego: jeść czy nie jeść (nadaje się do zjedzenia czy jest szkodliwe i trujące) lub uciekać czy nie (wróg, drapieżnik czy niegroźne zwierzę). Współcześnie kontaktujemy się ze znacznie większą liczbą osób niż kiedyś. A mimo to, raczej nie spotkamy osoby, znającej się na biologii ślimaków winniczków. Można oczywiście, wzorem dawnych wieków, udać się do mędrca, starca (bo jak stary, to dużo przeżył, a w konsekwencji dużo wie) lub jakiegoś innego strażnika wiedzy. W dawnej kulturze słowa cała wiedza przechowywana była w ludzkiej pamięci, w neuronach w mózgu. I żeby tę wiedzę uruchomić trzeba wypowiedzieć zaklęcie – to znaczy grzecznie zapytać.

Od czasu, gdy wynaleziono pismo, nasze kontakty z ludźmi, z mędrcami i niszowymi specjalistami, znacznie się rozszerzyły. Możemy „iść” nawet do osób, które żyły przed wiekami lub mieszkają tysiące kilometrów od nas. Pismo pozwala nam na kontakty przekraczające czas i przestrzeń. Trzeba udać się do biblioteki – takiej rozszerzonej pamięci z wiedzą ludzkości. Ale i na to trzeba poświęcić trochę czasu, zwłaszcza gdy w naszej miejscowości nie ma biblioteki z bogatym księgozbiorem przyrodniczym. Ponadto trzeba wiedzieć gdzie i jak szukać. Dawniej trzeba było wiedzieć kogo i jak zapytać i jak do takiego „mędrca” w danej sprawie dotrzeć.

Żyjemy w e-czasach. Pytanie ludzi staje się jeszcze prostsze. Dzięki internetowi nieporównywalnie rozszerza się zakres osób, których możemy pytać, jak i szybkość uzyskiwania odpowiedzi. Jeśli jest tylko zasięg, to przecież mogę od razu, nawet w lesie, włączyć swój smarfon i szukać odpowiedzi w sieci. No tak, ale i tu pojawia się problem jak odnaleźć w nieprzebranym gąszczu informacji, w których są i takie zupełnie bezwartościowe. Problemem naszych czasów, jak i niezbędną kompetencją, jest szukanie w internecie. Tak jak kiedyś odnalezienie drogi w lesie do mędrca-pustelnika. Nieobeznanemu łatwo zbłądzić i wyjść na manowce.

Zanim napiszę, co z ksiąg i internetu wyczytać można, przejdę do drugiej części – samodzielnych obserwacji. Bo jeśli szybko nie mogę uzyskać gotowych odpowiedzi od innych, to przecież mogę sam poznawać i badać. Odejście od starych ksiąg i konfrontowanie wiedzy z rzeczywistością, zapoczątkowało naukę oświeceniową. Sprawdzić, poznać, zweryfikować samemu (szkiełko i oko). Nawet jak w księgach są jakieś odpowiedzi… to przecież nie muszą być dokładne, prawdziwe, właściwe. Nasz rozum też może się przyczynić albo do ugruntowania już istniejącej wiedzy (przez potwierdzenie) albo do poszerzenia wiedzy: przez nowe obserwacje, nowe wnioski i interpretacje.

Zatem należałoby obserwować ślimaki winniczki w ich naturalnym otoczeniu. W sam raz na miłe spędzanie czasu na łonie przyrody. Trzeba tylko prowadzić rzetelną dokumentację, notować: co, gdzie, kiedy. Skrupulatność i statystyczne interpretacje są ważne.

Pamiętam, jak kiedyś w wakacje, za pacholęcych czasów, mierzyłem migracje ślimaków winniczków. Każdego spotkanego ołówkiem oznaczałem cyfrą (długopisem nie dało się pisać po muszli), w zeszycie zapisywałem miejsce znalezienia, datę i krótki opis osobnika. Do tego powstawała mapka zarośli, gdzie żyły ślimaki winniczki – obiekt moich dociekliwych analiz. Codziennie przemierzałem zagajnik i szukałem ślimaków. Ciągle znajdowałem nowe a prawie nigdy nie mogłem napotkać poprzednio oznakowanych. Albo ich było dużo więcej niż sobie mogłem wyobrazić, albo ołówek się ścierał ze skorupki. Moje dawne wakacyjne notatki z badania winniczków leżą gdzieś w starym zeszycie. Były fascynującą, wakacyjną przygodą.

Kłopot z obserwacjami ślimaków winniczków jest taki, że aktywne są głównie w nocy i nad ranem oraz w deszczową pogodę. Południowa susza im nie służy. Trudno się obserwuje w nocy, to co jedzą ślimaki (my w tym czasie zazwyczaj śpimy). I jak poznać, że żerują a jak, że tylko się przechadzają? Zapewne jest na to rada. Można oczywiście zrobić sekcję i poznać budowę aparatu gębowego oraz przewodu pokarmowego. Lub wyczytać to z książek. I na postawie wiedzy ogólnej wyciągać wnioski. Bo w przyrodzie wszystko jest „logicznie” ze sobą powiązane. Skoro gatunki przystosowane są do środowiska, w którym żyją, to ich budowa ma związek z trybem życia i odżywianiem.

Można oczywiście założyć hodowlę ślimaków w domu, w akwariach-terrariach. By w warunkach w pełni kontrolowanych sprawdzać co i ile jedzą. Małym utrudnieniem jest to, że w warunkach sztucznych ślimaki jedzą pokarm, którego w warunkach naturalnych nie spotykają, np. karma dla kota.

Wróćmy jednak do naszych poszukiwań w piśmiennictwie. W internecie trudno znaleźć, najczęściej otwierają się różne strony z hodowlą ślimaków. Dla hodowcy ważne jest, by ślimaki rosły, więc podają bardzo różną „paszę”. Ale i z takich informacji nie wprost można sporo wywnioskować.

Ja sięgnąłem do książki „Ślimaki lądowe Polski” Andrzeja Wiktora, wydanej przez Wyd. Mantis, w 2014 r. w Olsztynie. Gdzie jak gdzie, ale u specjalisty to na pewno coś znajdę. Ale i to okazało się nie jest takie proste, bowiem szczegółowe opisy gatunków dotyczą budowy, cech diagnostycznych (jak odróżnić od gatunków podobnych), rozmieszczenia, pochodzenia. Brak pełnych opisów o szczegółowej biologii każdego gatunku. Trzeba szukać w części ogólnej a dotyczącej biologii ślimaków.

Ślimak winniczek (w opinii Andrzeja Wiktora) występuje w zaroślach,między krzewami, w lasach, parkach, na cmentarzach oraz w ogrodach. Pierwotnie gatunek ten zamieszkiwał najpewniej południową i południowo-wschodnią część Polski. Dziś spotykany jest w całym kraju i łatwo wnika do siedlisk, przekształconych przez człowieka. Jest więc gatunkiem synantropijnym.

I co w tych parkach, cmentarnych zaroślach czy lasach może spotkać? „Żywi się świeżymi liśćmi, stąd często uważany za szkodnika ogrodów” (Wikipedia), a zatem można uznać za roślinożercę. „Winniczki żywią się zielonymi częściami roślin. Żerują głównie nocą, ale także podczas deszczowych i pochmurnych dni.” (https://www.medianauka.pl/winniczek). Przytoczone fragmenty pochodzą jednak z różnego typu zbiorczych encyklopedii i kompendiów, a nie ze źródeł pierwotnych (publikacji naukowych). Upowszechniają więc tylko wiedzę powszechnie uznaną (ale nie znaczy, że aktualną).

Na forach dyskusyjnych można znaleźć i takie odpowiedzi ślimaki winniczki żywią się ”miętą i sałatą”, „Żywi się świerzymi liściami” (pisownia oryginalna). Trudno określić czy jest to powielanie encyklopedii czy własne obserwacje. Przez ogrodników bywa uważany za szkodnika, ale umiarkowanego i w bilansie raczej pożądanego w ogrodzie („Na samym początku ponownie chciałbym podkreślić, że winniczek należy do najmniej szkodliwych ślimaków, które mogą pojawić się w ogrodzie. Pojedyncze sztuki są raczej wskazane, zjadając jaja ślimaków nagich, łącznie z innymi sprzymierzeńcami ogrodu winniczek będzie wywierał pozytywny wpływ na zachowanie równowagi biologicznej” ): „Żeruje przede wszystkim w nocy, nad ranem oraz w pochmurne dni. Żywi się roślinami, zazwyczaj zwiędniętymi ich częściami, zjadają także jaja największych wrogów ogrodu ślimaków nagich.” (źródło). Mamy więc dwie dodatkowe informacje, że zjada rośliny zwiędnięte oraz inne pokarmy, takie jak jaja innych ślimaków. Zatem roślinożerność nie jest taka obligatoryjna a zakres pokarmowy bywa szerszy. Tak jak w przypadku chyba większości zwierząt.

W „Ślimakach lądowych Polski” wyczytać można, że nasze lądowe gatunki nie są specjalnie wyspecjalizowane pokarmowo. Ich aparat gębowy ulega tylko niewielkim modyfikacjom i nie nadaje się do sortowania pokarmu. Występują u nas ślimaki roślinożerne i drapieżne. Ale nawet drapieżne od czasu do czasu zjadają różne części roślin lub szczątki organiczne. Są także ślimaki wszystkożerne (polifagiczne). Ślimak winniczek zaliczany jest do roślinożernych. Dla gatunków roślinożernych pokarm stanowią żywe części roślin (głównie młode pędy i liście roślin kwiatowych). Zjadają także owoce, bulwy, kłącza. Ale są i gatunki preferujące martwą materię organiczną, gnijące części roślin wraz z żyjącymi na nich grzybami i bakteriami. Aparat gębowy roślinożerców pozwala na odcinanie fragmentów pokarmu lub zeskrobywanie go tarką. Gatunki roślinożerne mają stosunkowo długi przewód pokarmowy (to prawidłowość ogólnobiologiczna, dotyczy nie tylko ślimaków). Pokarm roślinny co prawda zawiera dużo energetycznej celulozy, ale większości zwierząt brakuje enzymów, trawiących celulozę. W dłuższym przewodzie pokarmowym mogą rozwijać się grzyby i bakterie, za pomocą ich enzymów trawiona może być celuloza. Niemniej A. Wikrot zaznacza, że „wydaje się, że ślimaki [lądowe, w Polsce] takich symbiontów nie mają.”. A skoro ślimak winniczek najpewniej symbiontów nie ma (przynajmniej odkrytych) to nie należy się dziwić, że korzysta z tego, co na zewnątrz. I że żeruje na odchodach, w tym przypadku dzika. Takie urozmaicenie diety.

Wszystkożercy zjadają różny pokarm: żywe rośliny, martwe rośliny, padlinę (martwe owady, drobne kręgowce, dżdżownice) czy kał kręgowców. Notowano także zjadanie piskląt w gnieździe przez duże ślimaki nagie (Arion rufus, A. lusitanicus – zobacz także Tajemniczy, nagi pogromca karmy dla kotów z Parku Centralnego. Czy da się go zjeść?)

Zjawisko kanibalizmu u ślimaków jest rzadko obserwowane w naturze, natomiast znacznie częściej w hodowlach (zwłaszcza przy dużym zagęszczeniu). Albo więc w hodowli mamy okazję częściej obserwować ślimaki, albo warunki odbiegają od naturalnych (np. zbytnie przegęszczenie) i pojawiają się nieco inne zachowania. W warunkach hodowlanych ślimaki lądowe zjadają np. gotowane jarzyny, żółtko jaj kurzych, pasztet, mleko w proszku, otręby, papier czy karmę dla kotów.

Jak widać na zamieszczonym zdjęciu w przyrodzie także ślimaki winniczki spotykają różny pokarm.

Obserwacje zwykłych ślimaków nie muszą być banalnie i nic nie wnoszące. Ciekawych odkryć czasem dokonuje się przypadkiem i tam, gdzie ich nikt się nie spodziewa. Trzeba tylko uważnego obserwatora, przygotowanego swoją szeroka wiedzą.

To co, Młodzi Odkrywcy, będziecie obserwować tajemne życie ślimaków, nie tylko winniczków?

Ps. Przytoczyłem tylko kilka faktów z książek i internetu. Zawarta tam wiedza o ślimaku winniczku (i innych ślimakach) jest znacznie obszerniejsza.

Czytaj także:

Biologia systemów – podręcznik dla studentów, filozofów i teologów

biologia_systemwKiedy wiele lat temu przeczytałem „Ogólną teorię systemów” Bertalanffego to jeszcze bardziej zafascynowałem się biologią. Od młodości intrygowała mnie zagadka i istota życia. To był jeden z powodów, dla których wybrałem studia biologiczne. Ciągle sięgałem po różne książki, szukając tej niezwykłej tajemnicy życia. Bez wątpienia żyjemy w wieku biologii, bo to odkrycia biologiczne w największym stopniu obecnie napędzają dyskusje filozoficzne ale i spory wpływ mają także na rozważania teologiczne.

Teoria organizacji jest chyba tą tajemniczą „vis vitalis”, nadającą specyfikę istotom żywym. Ekologia w swej naturze mocno łączy się z zorganizowaniem układów złożonych. Tak więc na marginesie moich badań ekologicznych i hydrobiologicznych, ciągle snułem refleksje o naturze ogólnej, zainspirowany „Ogólną teorią systemów”. Wiedza biologiczna szybko się zmienia, w szczególności w zakresie biologii molekularnej. Wiedza wyniesiona ze studiów szybko się w wielu miejscach dezaktualizuje. Dlatego z przyjemnością sięgam po „literaturę faktu”, nieco odbiegającą od mojej specjalności naukowej. Ale można także zauważyć, że biologia molekularna dochodzi do tych problemów, z którymi już wcześniej zetknęła się ekologia: układy złożone, wieloelementowe i o wielu relacjach. Dlatego z ciekawością przyglądam się jak oni sobie z tym radzą. Zdawałoby się bariera nie do przebycia. Biologia molekularna i ekologia różnią się poziomami organizacji: małe i duże. Jednak coraz bardziej uwidacznia się ich podobieństwo, zwłaszcza w kontekście teorii systemów.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego sięgnąłem po „Biologię systemów – strategię działa organizmu żywego” Leszka Koniecznego, Ireny Roterman i Pawła Spólnika. Prowadzę seminaria dla studentów biotechnologii i chcę mieć wiedzę aktualną, by móc prowadzić dyskusje. Ja pamiętam wiedzę ze swoich studiów, sprzed 30 lat. Oni czytają nowe podręczniki i słuchają zupełnie innych wykładów. Trzeba być na bieżąco by rozumieć nie tylko studentów ale i współczesny świat. I by z nowymi argumentami ponownie włączyć się do dawnych dyskusji o ewolucji i istocie życia.

Kilka lat temu przeczytałem do poduszki pierwsze wydanie tej książki. Lubię literaturę faktu. Co prawda książki takie, które są podręcznikami akademickimi, wymagają przygotowania i pewnej wiedzy oraz przyswojenia specjalistycznej terminologii, ale czyta się je z dużą przyjemnością. W tle gdzieś przewija się poszukiwanie istoty życia w kontekście najnowszych odkryć i nowych teorii biologicznych. Teraz trzymam przed sobą nowe wydanie, nieco zmienione (Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2017). W uzupełnionym wydaniu dodany został rozdział 6 „Istotne problemy biologii i medycyny w wizji molekularnej”. Siedem lat od poprzedniego wydania to sporo jak na biologię molekularną. Spodziewam się więc znaleźć kilka innych, mniej widocznych, uaktualnień stanu wiedzy.

Dlaczego polecam ten podręcznik nie tylko studentom kierunków przyrodniczych? Bo jest w nim poruszanych sporo ważnych dla ogólnej wiedzy problemów. I zupełnie nowych pojęć (np. proteom, metabolom, epigenetyka). A także zupełnie nowego spojrzenia na molekularne podłoże… dziedziczenia cech nabytych, kierunkowości ewolucji czy definicji życiai porównywania organizmów żywych do robotów. To, co kiedyś wydawało się definitywnie rozstrzygnięte (np. dziedziczenie cech nabytych), wraca za sprawą epigenetyki ponownie na „wokandę”. W zasadzie takie pytania pojawiały się już wcześniej w literaturze science-fiction czy w filozofii. Ale teraz dyskusja toczy się w oparciu o zupełnie nowe odkrycia, nowe fakty i nowe teorie biologiczne. Jest nowe paliwo. Dlatego polecam te książkę także filozofom i teologom.

Książka w zasadzie jest podręcznikiem, uzupełniającym uniwersytecki kurs biochemii. Ale w książce „spojrzenie na biologię poprzez wiedzę podstawową potraktowano jako drogę prowadzącą do uogólnień.” Dlatego ja, jako ekolog, po nią sięgnąłem z przyjemnością, czyniąc ołówkiem liczne notatki (na książkach wypożyczonych z biblioteki tak nie robią – lubię mieć własne, by na nich do woli notować i dopisywać rodzące się myśli). Polecam także filozofom, bo opierają się często na mocno przestarzałych faktach z biologii. Wiedza sprzed kilkunastu lat z liceum jest już bardzo nieaktualna. Nawet ze studiów biologicznych. Polecam więc tę książkę do samodzielnego studiowania w wieku dorosłym, dawno po studiach (i nie tylko osobom z wykształceniem biologicznym). Podręcznik, w odróżnieniu od artykułów naukowych i popularnonaukowych, daje wiedzę uporządkowaną. Wiedza zaprezentowana jest jako spójny system (całościowy).

Czytając próbuję wychwytywać uogólnienia, dotyczące istoty życia. Rozdział 6.5 dotyczy poszukiwania kryterium życia: „Rozszerzająca się wiedza biologiczna pozwala coraz lepiej rozumieć mechanizmy i procesy, którymi posługuje się przyroda. Wciąż jednak problem życia, jako zjawiska, nie ma jednoznacznego wyjaśnienia.” I to jest właśnie coś dla filozofów i niespokojnych umysłów.

W opisywanej książce znalazłem kilka potwierdzeń moich dawniejszych pomysłów i hipotez. Inne mocno zaskakują. Na przykład na tle lektury rodzi się refleksja, że wolność jest wpisana w istotę życia. Wolność i swoboda wyjaśnia ewolucyjny (filogenetyczny) wzrost złożoności. „Nieśmiertelne i niestarzejące się komórki nie są spójne z programem świata żywego.” Lub ten fragment „definicja życia musi mieć charakter umowny, przyjmując, że przyroda sama definiuje, co jest żywe.

Nie da się streścić podręcznika, liczącego 235 stron. Podam więc na koniec jedną z autorskich definicji życia: „Żywym można więc uznać wytwór przyrody, który wskazuje cechy samodzielności jako efekt automatyzmu i ma określony, zgodny z programem przyrody program własnego działania z narzuconym ograniczeniem czasowym.” Dodam tylko, że autorzy mocno stoją na gruncie fizyki i chemii. A sam podręcznik nafaszerowany jest faktami, ilustracjami, schematami i licznymi pojęciami.

Na zakończenie przytoczę jeszcze spis treści (strukturę rozdziałów) by lepiej oddać charakter tej książki:

1. Struktura i funkcja w układach żywych

2. Energia w biologii – potrzeba i wykorzystywanie

3. Informacja – rola i znaczenie w układach żywych

4. Regulacja w układach biologicznych

5. Współdziałanie w zorganizowanych układach biologicznych

6. Istotne problemy biologii i medycyny w wizji molekularnej.

Z przyjemnością ponownie sięgnę po „Biologię systemów”, przeglądając stare notatki i poszukując nowych inspiracji i paraleli między systemami poziomu molekularnego i poziomu ekologicznego.

Za jakiś czas znowu podzielę się refleksjami z lektury i przemyśleń.

O istocie życia czyli czy krowa jedząca paszę z GMO sama staje się GMO

krowy1Istota życia biologicznego przez stulecia zaprzątała głowy ludzkości. Długo rozgryzano jego tajemnicę. Ale i dzisiaj dla wielu stanowi nieodgadniony problem. Ot na przykład w dyskusji pod artykułem Serek wolny od GMO – rzecz o informacji zbędnej i bałamutnej. Gość: [zaciekawiony] napisał „Zwraca tu uwagę myślenie, z jakim się już spotkałem – otóż dla wielu oczywistym jest, że mleko krowy karmionej GMO będzie mlekiem GMO (a mięso wołowiną GMO).”. Na potwierdzenie tego spostrzeżenia nie trzeba było długo czekać, gdyż kolejny rozmówca [DrobnaUwaga] napisał tak „(mleko krowy karmionej GMO będzie mlekiem GMO) Ze szkoły podstawowej: pierwsza i druga pochodna funkcji zależy od tej funkcji. Kłania się pojęcie całek. 🙂 Też szkoła podstawowa.”

W jednym zdaniu DrobnejUwagi znalazło się kilka błędów, pierwszy mało istotny dla opisywanego problemu – w szkole podstawowej (tej dawnej, ośmioletniej, jak i współczesnej, sześcioletnie) nie było i nie ma całek (o ile dobrze pamiętam). To taki zabieg erystyczny, że niby to takie proste i każde dziecko ze szkoły podstawowej wie. Otóż nie jest to takie proste a w tym niby logicznym rozumowaniu kryje się kilka błędów, w tym brak wiedzy biologicznej, dotyczące tego czym jest DNA i informacja genetyczna. Nie wystarczy znać pojęcia i funkcje matematyczne, trzeba je poprawnie stosować (adekwatnie). To tak, jakby piłą wbijać gwoździe – niby dobre narzędzie ale akurat służące do czegoś innego.

Kiedyś myślano, że organizmy żywe mają specjalną substancję vis vitalis. W rozumowaniu, z przykładem pochodnych funkcji, zakłada się, że GMO to taka właśnie substancja. Różne zanieczyszczenia, skażenia np. metalami ciężkimi, pestycydami itd., przenoszą się w łańcuchu pokarmowym, czasami w ilościach śladowych a czasami nawet się kumulują w wyższych poziomach troficznych. Nawet naturalne substancje, zawarte w roślinach, mogą przedostawać się do organizmu krowy (nie wszystko ulegnie całkowitemu metabolizmowi i rozkładowi), dlatego czasem w mleku można wyczuć elementy paszy (np. kiszonek), którymi karmione są zwierzęta. O ile chemioterapeutyki, np. antybiotyki znajdujące się w odchodach zwierzą, wywiezione na pole, przedostają się do roślin i potem ponownie do zwierząt, o tyle nie dotyczy to DNA i tym samym GMO. Niewielkie cząsteczki mogą przenikać, organizacja już nie.

Zanim wyjaśnię dokładniej co to jest GMO (genetycznie modyfikowane organizmy). Warto przypomnieć sobie czym jest DNA i dziedziczenie. Jedynie bardzo małe fragmenty RNA lub mikro DNA mogą teoretycznie przedostawać się z treści przewodu pokarmowego przez jelito do organizmu. Nad tymi relacjami prowadzi się badania w zakresie wpływy mikroorganizmów na nasz metabolizm i tworzy się koncepcję hologenomu – korzystania ze wspólnych (cudzych) genów, w tym przypadku w jakimś stopniu mniej lub bardziej symbiotycznych bakterii i grzybów. Wszystko w kontekście ekosystemu przewodu pokarmowego (organizm jako ekosystem i układ wzajemnie na siebie wpływających gatunków). U krowy te zależności są jeszcze bardziej złożone niż u człowieka, bo w swoim żołądku ma swoistą fabrykę biotechnologiczną: dostarcza rozdrobnionej paszy z niestrawną dla kręgowców celulozą by rozwijały się bakterie. To dzięki ich enzymom (a więc i DNA czyli informacji genetycznej) następuje trawieni celulozy. W dalszej części żołądka krowy znajduje się kolejna „fabryka biotechnologiczna” – swoista ferma pierwotniaków. Odżywiają się one bakteriami. A krowa trawi pierwotniaki. Jeśli uznać pierwotniaki za zwierzęta (to duże uproszenie!), to krowa żywi się… mięsem. W każdym razie jest znakomitym przykładem dla teorii hologenomu i organizmalnego ekosystemu.

Kluczowym elementem dla zrozumienia istoty życia jest informacja i organizacja. Nie suma elementów lecz także sposób ich uorganizowania decyduje o właściwościach obiektu (przykładem niech będzie zegarek – same części nie tworzą zegarka a jedynie ich odpowiednie ułożenie względem siebie). Codziennie zjadamy tysiące (a w zasadzie miliardy) genów. Długie łańcuchy DNA, w procesie trawienia, rozbijane są na małe cząstki. Przyswajamy więc substancję ale nie organizację. To tak jak budowa domu z rozbiórkowej cegły. Owszem, starą cegłę wykorzystujemy ponownie do budowy ale „nie dziedziczy” się kształt dawnej budowli. Powstaje zupełnie coś nowego. Zatem zjadamy codziennie miliardy genów bakterii, grzybów, roślin i zwierząt , ale nie przejmujemy ich organizacji, nie przejmujemy ich genów.

Oczywiście, w przyrodzie zdarzają się sytuacje horyzontalnego transferu genów (nie z rodzica na potomstwo), czasem między odległymi gatunkami. Dzieje się to jednak zupełnie w inny sposób, za pomocą wektorów. Te naturalne mechanizmy wykorzystuje nota bene biotechnologia.

Znam tylko jeden przykład wykorzystywania DNA z pokarmu by wbudować we własny genom. Tak dzieje się u dzieworodnych wrótków (Rotatoria) z grupy Bdelloidea . Wrotki te przez miliony lat zachowały dzieworodność (czyli praktycznie żyją przez samo-klonowanie). Naukowcy długo się zastanawiali, jak to możliwe, by przetrwać tak długo w zmieniającym się środowisku przy zredukowanej przez partenogenezę możliwości rekombinacji genetycznej. Niedawno odkryto, że wspomniane wrotki mogą wbudowywać fragmenty DNA zjadanych organizmów do swojego DNA i w ten sposób rekompensować sobie brak płci. Bo sensem rozmnażania płciowego jest przede wszystkim rekombinacja materiału genetycznego i tworzenie różnorodności genetycznej (zróżnicowania). Szczególny przypadek ewolucyjny i biologiczny.

Życie jako zjawisko zawsze zachwycało i intrygowało. Kiedyś uważano, że stanowi osobny rodzaj materii. Pozostało to na przykład w używanych do dzisiaj określeniach „materia martwa”, „materia ożywiona”. Dzisiaj dajemy tym zwrotom zupełnie inny sens niż kiedyś. Dawniej uważano, że związki organiczne tworzone są tylko w organizmach żywych. Stąd w chemii przetrwał jeszcze podział na chemię organiczną i nieorganiczną. Ale od kiedy udało się zaobserwować syntezę związków organicznych z nieorganicznych, ten podział runął. Zostały tylko zwyczajowe nazwy ale nie ich pierwotne znaczenie. Organizmy żywe składają się z takich samych pierwiastków i związków jak i wszystko inne wokół nas (materia nieożywiona). Tyle tylko, że złożoność związków organicznych jest większa. Tajemnicą życia jest organizacja a nie jakaś dodatkowa substancja, np. vis vitalis.

Powtórzę jeszcze raz: w procesie odżywiania z roślin na krowy przechodzi materia (substancje, pierwiastki i proste związki chemiczne) ale nie organizacja. Nie ważne jakie geny zjadają krowy, informacja genetyczna nie przenika do krowiego mleka czy mięsa. W tym sensie nie ma znaczenia czy krowa je paszę z organizmów modyfikowanych genetycznie (GMO) czy nie. Przykład z zależnością i funkcją matematyczną jest w pełni nietrafiony. Owszem, są inne zagrożenia, o których pisałem wcześniej ale akurat nie takie (np. z paszą przedostają się pestycydy, antybiotyki i inne substancje).

Pora na wyjaśnienia co to jest GMO czyli organizmy (z)modyfikowane genetycznie. Według najprostszej definicji (szerokiej choć nie w pełni poprawnej) GMO to bakterie, grzyby, rośliny i zwierzęta, których (niektóre) geny zostały celowo zmienione przez człowieka. A poprzez geny ich własności biologiczne (produkcyjne itd. – wystarczy porównać dziką kukurydzę czy dzikie banany i współczesne, hodowlane odmiany). Poprzez rekombinację DNA i inne pokrewne techniki, można tworzyć organizmy o odmiennych właściwościach niż macierzysty, wyjściowy gatunek. Dlaczego zaznaczyłem, że ta definicja choć powszechna nie jest w pełni poprawna? Bo w tak podanym znaczeniu człowiek od kilku tysięcy lat tworzy GMO: poprzez różnorodne zabiegi hodowlane: krzyżowanie, chów wsobny, szczepienie roślin itd. W taki sposób na przestrzeni wieku powstało wiele odmian roślin i raz zwierząt, wszystkie wyprowadzone z dzikich gatunków. Obawiając się takiego GMO musielibyśmy przestać jeść. W późniejszych latach, by przyspieszyć tak rozumianą rekombinację, rośliny i zwierzęta poddawano działaniu różnych związków chemicznych i promieniowaniu by doprowadzić do mutacji, a potem poddawać dalszym „tradycyjnym” procesom tworzenia ras i odmian. W tych zabiegach mutagenezy chodziło o zwiększenie różnorodności genetyczne (proces mutacji).

Poprawna definicja GMO podkreśla techniki, jakie wykorzystuje się w modyfikowaniu organizmów: organizmy zmodyfikowane genetycznie (GMO) to takie, których genom (geny), został zmieniony metodami inżynierii genetycznej, w celu uzyskania nowych cech fizjologicznych (lub zmiany istniejących). Zatem istotne są te techniki inżynierii genetycznej, nowe w stosunku do wielowiekowej tradycji. Pozwalają na szybszy i w większym zakresie także horyzontalny transfer genów, nawet między bardzo odległymi filogenetycznie gatunkami. Techniki inżynierii genetycznej wykorzystują w gruncie rzeczy naturalne zjawiska, występujące w przyrodzie. Jednak wykonywane są na zupełnie inną skalę i w warunkach laboratoryjnych oraz są to działania celowe a nie przypadkowe.

Na czym polegają modyfikacje genetyczne? Polegają głównie na następujących działaniach: 1. zmieniona zostaje aktywność genów naturalnie występujących w danym organizmie, 2. do organizmu wprowadzone zostają dodatkowe kopie jego własnych genów, 3. wprowadzany gen pochodzi z organizmu innego gatunku (są to organizmy transgeniczne). Już choćby to wskazuje, że GMO to bardzo szerokie i mocno zróżnicowane zjawisko.

Podsumowując: krowa nawet jeśli w paszy dostaje jakieś rośliny zmodyfikowane genetycznie (GMO) sama nie staje się GMO, ani jej mleko, ani mięso.

GMO jest pojęciem i zjawiskiem zupełnie nowym cywilizacyjnie. Skala społecznej niewiedzy jest dość duża. Na bazie tej niewiedzy wykorzystuje się GMO do straszenia niczym w dawnych wiekach czarownicami czy rzucaniem uroków. Nie wystarczy edukacja szkolna (bo na efekty czekać będzie trzeba kilkadziesiąt la), niezbędna jest edukacja pozaformalna i ustawiczna. GMO jest dobrym przykładem współczesnych wyzwań edukacyjnych – zmiany cywilizacyjne (i w zakresie wiedzy) są tak duże i szybkie, że uczyć muszą się wszyscy, od małego do seniora. Inaczej nie można będzie zrozumieć rzeczywistości wokół nas. Do normalnego funkcjonowania musimy uczyć się świata powstającego na naszych oczach. Rozwój różnych form edukacji ustawicznej i pozorowanej jest niezbędny.

Serek wolny od GMO – rzecz o informacji zbędnej i bałamutnej

Przy śniadaniu spojrzałem i mocno się zadumałem. Niby głupota. Ale skąd się ona bierze? Moda? Brak edukacji ustawicznej? Potrzeba upowszechniania wiedzy? Kiedyś straszono czarownicami… teraz GMO? O problemie edukacyjnym pisałem poprzednio (Buraki i nieszczelne jelito, czyli o pilnej potrzebie edukacji ustawicznej i pozaformalnej). Teraz będzie ciąg dalszy.

Moją uwagę zwrócił napis: „bez GMO, z mleka od krów karmionych paszami bez GMO*”. A cóż ta gwiazdka znaczy? Że gdzieś więcej informacji? Na drugiej stronie, na etykiecie znalazłem wyjaśnienie „bez genetycznie zmodyfikowanych organizmów”. Jeśli się głębiej zastanowić i przeanalizować, to informacja jest bardzo bałamutna, niby informuje ale tak na prawdę dużo ważnych rzeczy ukrywa.

Wspomniany napis na opakowaniu jest schlebianiem ignorancji klientów. Jednych się zyska, a innych przy okazji straci. Pewnie to taki „myk” marketingowy, taki jak przy okazji jajek innej firmy (czytaj więcej  i jeszcze tu). Zapewne oddaje strach przed GMO, więc umieszczają napis, podobnie jak „bez glutenu”. Niby ma podkreślać wysoką jakość produktu. W gruncie rzeczy oszukuje.

A skąd owo złowrogie GMO miałoby się wziąć w mleku krowim i jakie mogłoby stanowić zagrożenie? W Polsce nie ma upraw roślin GMO, więc teoretycznie wszystkie krowy jedzą pasze bez GMO. Organizmy modyfikowane genetycznie są pod bardzo różnym kątem. Korzystamy z wielu leków, produkowanych na bazie aktywności zmodyfikowanych genetycznie organizmów (np. mikroorganizmów), i jakoś strachu nie ma. Modyfikowane są genetycznie rośliny takie jak kukurydza, soja, rzepak itd. Cóż to znaczy? Jedne zawierają geny bakteryjne, odpowiedzialne za produkcję toksyn, dzięki którym roślina odporna jest na szkodniki. Jednocześnie geny te nie ulegają ekspresji w nasionach, które my zjadamy, a więc nie ma możliwości zatrucia konsumentów. Zostało to sprawdzone. Inne modyfikacje polegają na odporności rośliny na stosowane herbicydy. Jest więc dużo różnych modyfikacji i nie wolno wszystkiego wrzucać do jednego worka GMO. To tak jakby zabrać wszystkim Polakom prawo jazdy bo kilka osób popełniło wykroczenie drogowe…

Czy produkty z organizmów modyfikowanych są groźne dla człowieka? Niżej napiszę o realnych zagrożeniach, teraz się skupię na tych mitycznych (wywodzących się z ignorancji). Przed wprowadzeniem do produkcji GMO jest poddawane różnym badaniom. Zatem dla zdrowia człowieka nie ma bezpośredniego zagrożenia czy negatywnego wpływu (o pośrednich napiszę za chwilę). Niektórzy zwracają uwagę, że być może tego zagrożenia jeszcze nie odkryliśmy. Teoretycznie DNA roślin lub zwierząt modyfikowanych genetycznie mogłoby się jakoś negatywnie ujawnić w naszym przewodzie pokarmowym (w reakcji z mikroorganizmami, naturalnie występującymi w przewodzie pokarmowym). Bardzo teoretycznie. Nasz organizm trawi DNA, a jeśli jakieś krótsze fragmenty mogłyby przedostawać się przez barierę jelita to…. dotyczy to człowieka już od milionów lat. Dzięki „cudzym” genom jesteśmy zdrowi – zachęcam do zapoznania się z pojęciem hologenom (temat nowy i bardzo szeroki, niezwykle interesujący).

Codziennie spożywamy pokarm zawierający najróżniejsze DNA, bakterii, grzybów, roślin, zwierząt, nie tylko tych, które spożywamy świadomie i celowo. Zatem jeśli mielibyśmy z tego powodu nie jeść produktów z GMO… to nie jedzmy w ogóle. Absurdalne, nieprawdaż? Tak jak to zagrożenie genami z GMO. W tym sensie zagrożenie jest wydumane i nieprawdziwe, a informacja na etykiecie bałamutna. Równie dobrze można zamieścić informację, że krowy zabezpieczono magicznie przed urokami czarownic (wszak kiedyś czarownice psuły krowom mleko). Też nie zaszkodzi konsumentowi i też będzie prawdziwa (nie w sensie skuteczności zabiegów lecz faktu ich wykonania).

W Polsce, o ile pamiętam, jest zakaz produkcji roślin i zwierząt (w produkcji rolniczej), dlaczego więc taki napis na etykiecie z mleczarni? Mleko sprowadzają z USA do produkcji serka? Owszem, soi GMO nie możemy uprawiać, ale sprowadzać na paszę gotowe nasiona już można (i Polacy w produktach z soi jedzą dużo „GMO”). Czyli, być może chodzi w tej etykiecie o to, że krowom nie podaje się pasz z zawartością soi GMO. Hmmm, a w jaki sposób soja GMO (tu ważne pytanie: jak zmodyfikowana, bo są różne modyfikacje genetyczne) miałaby negatywnie wpływać na organizm krów i w konsekwencji na mleko? Brak takiej wiedzy. Natomiast jest wiedza o innych zagrożeniach. Na przykład wiemy, że w soi znajduje się sporo fitohormonów (każdej soi, nie tylko tej GMO), spożywanie większej ilości soi przez młodych chłopców kończyć się może … zaburzeniami hormonalnymi. Bo spożywają w pełni naturalne składniki, fitohormony, podobne do ludzkich hormonów. To zjawisko wykorzystuje się zresztą w leczeniu negatywnych skutków menopauzy u kobiet – zamiast podawania hormonów odpowiednia dieta z naturalnymi fitohormonami. Dochodzimy więc do konstatacji, że ważne jest to co jemy. Ale akurat nie GMO jest tu jakimkolwiek zagrożeniem. Przynajmniej nie w sensie, zawartym na omawianej etykiecie.

Chcemy zdrowych produktów, np. serka z mleka. A czym się żywią krowy? Trawą (zielonką). Skoro napis informuje, że nie podają im paszy z roślin GMO… to co im podają? Jaką paszę? Może mączkę kostną – wtedy byłoby zagrożenie BSE (choroba szalonych krów, w wyniku przenoszenia prionów)? A może dla uzyskania dużej mleczności dostają pasze niezupełnie naturalne, może ze sporą dawką antybiotyków? Tych informacji nie ma. Pośrednio dowiedzieć się można, że krowy są na sztucznych paszach. W gruncie rzeczy jest to marketingowy strzał w stopę.

Jakie więc niosą zagrożenia uprawy GMO? Po pierwsze ekonomiczne. Bo są na licencji, czyli rolnik musi kupić materiał siewny tylko od firmy i tylko jej odsprzedać plon. Groźne w przypadku monopolu i braku wolnych, bezlicencyjnych odmian roślin (i zwierząt). Innym zagrożeniem są uprawy roślin GM z odpornością na herbicydy. Bo wtedy rolnik może bez obaw stosować duże dawki. Te prędzej czy później przedostają się do roślin. A potem do naszych organizmów. Ale zagrożeniem nie jest samo GMO tylko herbicydy (stosowane w rolnictwie od dawna). Ale o braku nawet śladowych ilości chemicznych środków ochrony roślin w paszach dla krów i mleku nie ma najmniejszej wzmianki (na omawianej etykiecie). Zatem jest informacja zupełnie zbędna (przecież wszystkie chyba krowy w Polsce jedzą trawę i ewentualnie pasze bez roślin GMO, ponadto samo GMO w paszy nie jest żadnym zagrożeniem dla naszego zdrowia) a brak naprawdę ważnych.

W rolnictwie stosuje się sporo „chemii”, których to związków negatywny wpływ na ekosystemy i nasze zdrowie został już udowodniony i wykazany (stąd moda na zdrową żywność, żywność wysokiej jakości). To jest realne zagrożenie dla jakości żywności. Zwierzęta karmione są hormonami (by przyspieszyć wzrost), antybiotykami (by zmniejszyć straty z powodu chorób) a w lekarstwach chemioterapeutykami. Od zwierząt, te związki biologicznie czynne, wraz z nawozem dostają się na pola, by potem wraz z ziarnem trafiać do kolejnych zwierząt. Warzywa wyhodowane na oborniku też mogą nie być całkiem zdrowe – zależy od jakich zwierząt pochodzi nawóz naturalny. Zanieczyszczenie środowiska i żywności „chemią” oraz związkami biologicznie czynnymi jest narastającym faktem. O tych zagrożeniach na etykiecie nie ma wzmianki. To co najważniejsze jest ukryte lub nieuświadomione a to co nieistotne podane w sensacyjnym tonie.

Omawiany serek jest w pudełku plastikowym, każdy plasterek przełożony jest arkusikiem foliowym, by się nie sklejały. Zatem koszt dla środowiska w postaci zużytych surowców, zużytego na transport paliwa (i wpływ na efekt cieplarniany) oraz produkowanych odpadów jest duży. Przydałaby się więc informacja o „śladzie ekologicznym” danego produktu. Tych jest brak. Zdrowa żywność bo nie zawiera GMO? Schlebiacie ignorancji zdezorientowanych klientów.

Zapewne ktoś się nabierze na ten chwyt marketingowy. Ale ja firmę zaczynam traktować podejrzliwie. Wcześniej chętnie wybierałem produkty mleczne z Piątnicy, teraz będę dużo ostrożniejszy i z większym wahaniem sięgnę po ich produktu. Raczej będę wybierał inne.

Inny przykład. Przed świętami wielkanocnymi wybrałem się do sklepu w małym mieście mazowieckim by zakupić jajka kurze. Uwagę moją zwróciło opakowanie z informacją w podobnym tonie „bez GMO”. Ale nie było informacji czy kury są w wolnym wybiegu czy z chowu klatkowego. Czyli to co najistotniejsze zostało całkowicie utajnione. Pieczątek na jajkach też nie było, więc nie mogłem sam sprawdzić i rozszyfrować. Nie kupiłem.

Kiedyś straszono czarownicami, rzucaniem uroków i leśnymi demonami. Teraz starszy się GMO (i paroma innymi teoriami spiskowymi). Potrzebna jest więc edukacja ustawiczna i nieformalna, bowiem są zjawiska całkiem nowe i nie można było ich nauczyć się w szkole tych kilkanaście- czy kilkadziesiąt lat temu. Rosnąca skala ignorancji bierze się z.. postępu technologicznego i szybkiego dezaktualizowanie się sporych części programów nauczania. Wszyscy się musimy uczyć, niezależnie od wieku i wykształcenia. Remedium jest edukacja ustawiczna i pozaformalna.

Ale najpierw potrzebna jest nam ogólnonarodowa, sensowna debata o edukacji.

Buraki i nieszczelne jelito, czyli o pilnej potrzebie edukacji ustawicznej i pozaformalnej

Można się wyśmiewać z głupoty, można się zasmucać skalą ignorancji i współczesnych zabobonów. Ja jednak przytaczam poniższy przykład w zupełnie innym celu. Chcę wskazać na głęboką potrzebę edukacji ustawicznej i pozaformalnej. Nowe wyzwania edukacji nas nie ominą. Zareagujemy racjonalnie albo… mitycznie i magicznie.

Najpierw słów kilka o edukacji ustawicznej (przez całe życie). To nic nowego, Homo sapiens robił tak od setek tysięcy lat. Ale odkąd wymyślono zorganizowane szkoły i edukacja formalna objęła niemalże całą populację (powszechny obowiązek szkolny), to narodził się mit, że uczymy się tylko w szkole. I że jak czegoś ktoś nie wie, nie umie, to wina niedostatecznego kształcenia w szkole. Potrzeby edukacyjne są ogromne stąd nacisk na poszerzanie programów nauczania (poza biologiczną wydolność ucznia) o coraz to nowe i niezbędne treści. Wydłużanie zorganizowanej edukacji (nawet wykształcenie wyższe się upowszechniło, w Polsce w ostatnich 15-20 latach) oraz potrzeba doskonalenia zawodowego na różnych kursach i szkoleniach, to efekty takiego sposobu myślenia. Tak dostrzegliśmy kształcenie ustawiczne, czyli przez całe życie. W zasadzie odkrywamy je na nowo. Uczymy się także dla przyjemności (a nie tylko w celach zawodowych), czego przykładem są liczne Uniwersytety Trzeciego Wieku.

Nauka w szkole już nie wystarczy, bo potrzeby stale rosną. Tak dostrzegliśmy edukację pozaformalną czyli poza zorganizowanymi formami edukacji w szkole. Taka powinna być m.in. misja radia, telewizji, prasy czy nawet bibliotek i domów kultury. Powinna, ale całkiem o tym zapomnieliśmy, zwłaszcza w odniesieniu do mediów publicznych. Ostatnie lata to rozwój różnorodnych, nowych form edukacji zarówno ustawicznej jak i pozaformalnej. Ale to wciąż za mało jak na wyzwanie czasów, w których żyjemy. W systemie edukacji dokonuje się cicha ale ogromna rewolucja.

Szybki postęp technologiczny powoduje, że nowości jest zbyt dużo. A aktualna wiedza potrzeba jest nam by rozumieć świat wokół nas. Także i takie reklamy (zamieszczona niżej na ilustracji) o nieszczelnych jelitach. Bez dostępu do wiedzy i edukacji człowiek może być łatwo manipulowany. Jest jak mieszczuch w dżungli – nie rozumie przyrody wokół siebie i najzwyczajniej wszystkiego się boi. Bo nieznane, niezrozumiałe, dla niego nieprzewidywalne.

18301242_797531337076546_1654348113801578721_nBuraki ćwikłowe jadam od dzieciństwa, w postaci zupy czy buraczków jako dodatku do drugiego dania. Od dawna zauważyłem, tak jak wielu innych ludzi, że po zjedzeniu buraków czerwonych mocz zabarwia się na ciemno, na buraczkowo. Normalne zjawisko. Czasem zastanawiałem się tylko jakie to barwniki przedostają się do moczu i zabarwiają mocz.

Z drugiej strony, w diagnostyce medycznej mocz wykorzystuje się od dawna. Oddajemy w słoiczku do laboratorium w czasie standardowych badań (często w towarzystwie pobierania krwi). Na podstawie moczu, tego jaki jest i co jest w środku, lekarze sporo mogą dowiedzieć się o stanie naszego organizmu. Zatem w świadomości ludzkiej coś zostaje: mocz wykorzystywany jest w diagnostyce.

I na taki grunt trafia cytowany i zamieszczony wyżej artykuł o wykorzystaniu buraków czerwonych do samodzielnego zdiagnozowania „nieszczelności jelita”. Brzmi groźnie, a każdy może sobie taki test samodzielnie w domu zrobić. Co prawda instrukcja jest nieprecyzyjna, bo nie wiadomo co z tym sokiem z buraków zrobić: wstawić do lodówki (wszak moda jest na różne biopola i homeopatie, energie itd.) czy wypić. Domyślać się można, że trzeba by ten sok wypić. I co się stanie? U większości populacji mocz się zabarwi. Ale zabarwienie moczu z czego innego wynika niż nieszczelność jelita. Wymieszana jest prawdziwa informacją z ewidentną bzdurą. Wystarczy całkiem średnia wiedza o budowie naszego organizmu i fizjologii by zapaliła się w głowie „czerwona lampka”, że coś tu jest nie tak. Mocz powstaje w nerkach a nie jelitach. Że dostaje się do krwi a stąd do nerek? Przynajmniej wiedza ze szkoły średniej (tak mi się przynajmniej zdaje na podstawie mojej edukacji sprzed 30 lat) wystarczy by nieufnie podejść do takiej domowej diagnozy. I poszukać informacji w innych źródłach, bo to wydaje się mało wiarygodne. Na marginesie można dodać, że popularność najróżniejszych teorii spiskowych (denializm) mieści się chyba w tym samym nurcie.

O wykrywaniu nieszczelności jelit (a co to takiego?) sokiem z buraków i obserwacji moczu pisze ktoś głupi lub cyniczny. Skala ignorancji jest duża. Sądząc po dyskretnej reklamie na końcu tekstu, pisze to raczej ktoś cyniczny, licząc na ignorancję czytelników. Chce niedouczonych lub zagubionych w świecie nowoczesności ludzi oszukać i naciągnąć na wydatek, proponując swoją „rewelacyjną” kurację. Proste i tanie, jak zdejmowanie uroków pokrzywą lub dziurawcem. Na końcu wspomnianego tekstu pojawia się nazwa cudownej pasty różanej. Reklama dyskretna. Bo przecież przestraszony człowiek, że ma jakieś nieszczelności jelita, poszuka sobie tej pasty i zakupi. Cudowna kuracja jak leczenie od uroków starodawną metodą z jajkiem. I tania.

Jakie wnioski? Potrzebna wiedza, by przeżyć we współczesnym świecie. By nie bać się wyimaginowanych czarownic, nieszczelności jelita czy GMO. Bo współczesny człowiek potrzebuje umieć szybko weryfikować informacje i sprawdzać w różnych źródłach. W dobie mobilnego internetu i licznych bibliotek jest to technicznie łatwe. Potrzeba tylko umiejętności i nawyk, a to wszystko powinno pojawić się w toku edukacji formalnej. Nauczyć uczyć się i samodzielnie dochodzić do prawdy, weryfikować licznie napływające dane.

Dawny model edukacji, rozumianej jako wyposażanie w niezbędną wiedzę encyklopedyczną, jest obecnie niefunkcjonalny, bo tej wiedzy jest za dużo i za szybko się w wielu fragmentach dezaktualizuje. Pojawiają się zarówno nowe urządzenia jak i nowa wiedza, o której nie słyszeliśmy w czasie edukacji szkolnej. Bo wtedy jej nie było. To nie jest wina zaległości szkolnych tylko szybko zmieniającego się świata. Dlatego właśnie powinny (i są) rozwijane coraz to nowe formy edukacji ustawicznej i pozaformalnej. Nie sposób wszystkiego i raz na zawsze nauczyć się w szkole.

Ale potrzebne jest także rozumienie podstawowych procesów oraz krytyczne myślenie, ciekawość. W tym sensie „naukowcem” może być każdy, by odnaleźć się w nowym świecie. Tak więc współczesna szkoła powinna uczyć przede wszystkim krytycznego myślenia, weryfikowania informacji poprzez sięganie do różnych źródeł i ocenę, które są wiarygodne. Te umiejętności potrzebne są także po to, by w pełni korzystać potem z edukacji pozaformalnej. Tak jak kurs prawa jazdy – umożliwia potem poruszanie się różnymi pojazdami (a nie tylko taką marką, na jakiej się uczylismy).

Brak aktualnej wiedzy to poczucie zagrożenia i wyalienowania we współcześnie obcym świecie. Dlaczego nie iść do lekarza, gdy mamy obawy co do swojego zdrowia? Nie ufamy medycynie czy też trudny jest dostęp do specjalisty? Dlaczego tak wiele osób chętniej słucha szarlatanów i naciągaczy, gdy teoretycznie bardzo łatwo może zasięgnąć porady specjalisty, także za pośrednictwem mobilnego internetu? Kto jest dla nas ekspertem?

c.d.n.