Trzymam w ręku książkę, którą już wiele lat temu, w wersji prototypowej, nie tylko trzymałem ale i recenzowałem. Odkrywam ją na nowo i jestem pod pozytywnym wrażeniem. Wszystko za sprawą niedawnego wykładu w Ostródzie dla Zachodniopomorskiego Stowarzyszenia Przewodników Turystycznych i Pilotów Wycieczek. Po wykładzie od autora dostałem tę właśnie książkę (ilustracja okładki obok): Krzysztof Kowalczyk „Podręcznik ekologicznego obozowania”, wydana w 2014 r. przez Niezależne Wydawnictwo Harcerskie. Książka wywołuje we mnie różnorodne, uniwersyteckie refleksje.
Pierwsza wersja książki powstała w 1992 r., jako praca magisterska na kierunku pedagogicznym. Zostałem poproszony o recenzję pracy dyplomowej. Bo już wtedy zajmowałem się edukacją ekologiczną. Ale byłem z innego wydziału. Praca powstała na Wydziale Pedagogicznym a ja byłem z Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego. Dobra tradycja otwartości i obiektywizmu (szukamy specjalisty, który się zna i recenzentów na prawdę zewnętrznych i obiektywnych).
Odnoszę niejednokrotnie wrażenie, że w tamtych czasach na WSP (Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Olsztynie) więcej było uniwersyteckości niż teraz w Kortowie. Może to klimat tamtych lat a może coś innego (a może tylko mi się zdaje, bo to osobista refleksja a nie systematyczne badania). Więcej moim zdaniem wtedy było otwartości i poszukiwań, więcej autentyczności. Wtedy dostawałem jako recenzent prace dyplomowe nie tylko z innych kierunków ale i wydziałów. Próbuję tę tradycję kontynuować w Kortowie, dając do recenzji prace licencjackie i magisterskie pracownikom z innych katedr (innych zespołów) ale w obrębie jednego wydziału. Bez jednak widocznej reakcji i wzajemności (naśladowania, kontynuowania itd.). Za bardzo na naszym uniwersytecie przywykamy do chowu wsobnego, gdzie refleksji nie budzi nawet fakt, że syn ma promotora rodzica a drugi rodzic jest recenzentem pracy dyplomowej. To skrajny przypadek, ale mniej drastycznych jest więcej i zostają milcząco akceptowane. „Bo tak się robi”, bo brakuje wzorców i świadomości, że można inaczej.
Wróćmy do książki. To nie była typowa praca magisterska. Nie za bardzo mieściła się w utartych schematach i szablonach. Była wartościowa, co pokazał czas i trzymana w ręku książka (pozytywnie zweryfikowana przez świat pozauniwersytecki i tak zwany rynek). Przypomina mi się atmosfera lwowskiej szkoły matematyków (znam tylko z literatury). Szkoda, że tego otwartego i autentycznego klimatu zaczyna brakować. Skupienie się na biurokratycznym wypełnianiu tabelek i formalnym robieniu kariery. Każda nowość, która nie mieści się w odgórnie przygotowanych „rubryczkach”, jest niechętnie przyjmowana (bo jak to wpisać do wypełnianych sprawozdawczych tabelek?). Formalizm sprawozdawczości zastępuje autentyzm poszukiwać i ciekawość.
Na ile starczy mi (i nielicznym innym) sił na kreatywność i innowacyjność? To się ewidentnie nie opłaca. Opłaca się przede wszystkim spółdzielcze dopisywanie do publikacji i dbałość o wskaźniki aktualnie ważne do prestiżu i awansu…. Niedawno na Facebooku fizycy kpili z pewnej publikacji. Praca opublikowana była w piśmie medycznym, a więc dobrze punktowanym. Miała już wiele cytowań, a więc autor miał dobry IF (impact factor) i wysoki zapewne indeks Hirscha. Tak więc same ochy i achy i ważny dorobek w rozwoju naukowym-stanowiskowym. Tyle tylko, że autor ogłosił jako swoją metodę całkowania (chyba za pomocą trapezów czy jakoś tak, nie zapamiętałem, bo nie jestem matematykiem i nie rozumiem). A metoda znana jest od lat, tyle że matematykom (jeśli nie na poziomie dawnych liceów to na poziomie studenckim na pewno). A więc ktoś ogłasza jako własne odkrycie starą metodę (odkrywa Amerykę na nowo), publikuje w recenzowanym piśmie o wysokim IF i jest przez wielu innych naukowców cytowany (jak widać też ignoranci w matematyce). Trudno mi powiedzieć czy był to świadomy plagiat czy tylko wynikający z niewiedzy (nieuctwa), ale ktoś na bzdurze w świetle wskaźników robi karierę naukową. A wszystko przez zamknięcie się we własnym środowisku. Gdyby do recenzji dostał tę pracę przed drukiem jakiś matematyk, to sprawy by nie było (nie ukazałaby się i nie byłoby teraz kpin). Dawanie recenzji „swoim” to strategia o małych perspektywach. Prędzej czy później szydło wyjdzie z worka i będzie wstyd. Wielu osobom, nie tylko autorowi. Po drugie, żadne wskaźniki nie zastąpią rzetelnej wiedzy i zwykłego myślenia.
Przypomina mi się opowieść mojego dawnego szefa, Profesora W. Jezierskiego. Opowiadał o pewnym doktoracie z pogranicza sadownictwa i przetwórstwa. Obie recenzje pracy doktorskiej były pozytywne. Ale gdy je odczytano na radzie wydziału, to zapadła konsternacja. Jeden recenzent, sadownik napisał, że pod względem sadownictwa to praca nie przedstawia żadnej wartości, ale na pewno coś wartościowego jest w zakresie przetwórstwa. Drugi recenzent był specjalistą z przetwórstwa. Napisał, że w zakresie przetwórstwa to praca jest bardzo słaba i nic nie wnosi, ale na pewno coś wartościowego jest w części sadowniczej. Z formalnego punktu widzenia obie recenzje były pozytywne, więc doktorat się „należał”. Ale po zestawieniu recenzji i logicznej analizie rada naukowa zawiesiła przewód doktorski (by nie robić zbyt dużego wstydu promotorowi) i nigdy nie został wznowiony. Ale byli ludzie, którzy nie zrezygnowali z myślenia.
Miałkość jest przemijająca. Nauka potrzebuje otwartości, niestandardowości i otwartości poszukiwań. Tymczasem uniwersytety same zrezygnowały ze swojej autonomii i decydowania o awansach. Zamiast recenzji dorobku z czytaniem prac jest tylko porównywanie liczb (wskaźników). Buchalteria tabelek a nie analiza osiągnięć (proszę zwrócić uwagę jak naukowcy łatwo mówią o liczbie uzyskanych punktów w ważnych czasopismach a jak trudno o swoich odkryciach i co ich odkrycia nowego wnoszą do nauki).
Odpowiedzialność za jakość naukową uniwersytety scedowały na wydawnictwa zewnętrzne. Bo o awansie decyduje suma punktów, uzyskanych (przyznanych) przez pozauniwersyteckie czasopisma i wskaźniki. Cóż w zasadzie robią rady wydziałów? Sprawdzają w zasadzie papiery od strony formalnej (bo nie ma czasu na dokładne analizowanie). A recenzenci nierzadko przepisują zdania z autoreferatu, bez sięgania do prac i ich analizowania, w tym sensowności i oryginalności badań, w tym wkładu osoby ocenianej. Może pójść krok dalej? Uzyskiwanie stopni i tytułów naukowych może odbywać się on-line: delikwent wpisze swoje dane, pobierze z baz danych wykazy publikacji, program policzy punkty i wg algorytmu przyzna doktorat, habilitację czy profesurę. Oczywiście jeśli osiągnie dolną, wymaganą liczbę punktów we wszystkich uwzględnionych w algorytmie kategoriach. Ideał szkiełka i oka. I nikt nie będzie analizował co w tych publikacjach jest, czy i jaką mają wartość, jaki wkład wniósł autor w wieloautorskiej publikacji (nie trzeba samemu nic odkrywać, wystarczy się dopisywać i być dopisywanym). W każdym razie centralny komputer będzie przyznawał doktoraty, habilitacje, profesury i wszelakie nagrody. Same środowiska uniwersyteckie, z własnej woli, do takiej wizji dążą. Amerykanie się już buntują jawnie, w Polsce ani śladu wyraźnej kontestacji(*) i prób odzyskania uniwersyteckiej autonomii.
Tak na prawdę wiele osób ze środowiska akademickiego mówi o tym… tyle, że jedynie ściszonym głosem i w gabinetach a nie na forum publicznym. Bo po co się narażać? A może z niepewności, bo może tak właśnie trzeba? Czekamy aż Amerykanie za nas sprawę załatwią? Tak więc o autentycznej autonomii uniwersytetów (tej autonomii i samodzielności intelektualnej) trzeba zapomnieć (z swej szerokiej masie – bo szczęśliwe wyspy na pewno istnieją nawet w naszym środowisku – tyle, że na razie to nie one nadają klimat i powszechnie stosowane standardy).
Książkę czytam, Dobrze napisana, zarówno pod względem merytorycznym jak i językowym, ze znakomitym dowcipem. Wyzwoliła jednocześnie, jak katalizator, inne refleksje i myśli tlące się od dawna.
(*) – to znaczy czasem w gazecie to i owo można przeczytać, nawet bardzo krytyczne głosy. Czasem studentów i doktorantów, czasem samych profesorów. Ale te teksty nie wywołują szerszej i głębszej dyskusji w samym środowisku akademickim. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie.